"Vinyl": Martin Scorsese zdradził kulisy hitu HBO
15 lutego w Polsce na antenie zadebiutował serial "Vinyl". Wystarczył jeden dobrze przyjęty odcinek, by stacja HBO zamówiła 2. sezon muzycznej produkcji, której twórcami są Mick Jagger, Terence Winter i Martin Scorsese. Słynny reżyser w ekskluzywnym wywiadzie opowiedział o kulisach realizacji nowego telewizyjnego hitu. Przy okazji wrócił wspomnieniami do lat 70., w których dzieje się akcja serii. Co zdradził Martin Scorsese?
01.03.2016 11:42
Dwadzieścia lat temu Mick Jagger zgłosił się do ciebie z zalążkiem pomysłu, na podstawie którego nakręciliście niedawno serial Vinyl. Jakie to uczucie zobaczyć go w końcu na ekranie?
- To prawda, że po raz pierwszy rozmawialiśmy z Mickiem o tym pomyśle lata temu. Potem spotykaliśmy się raz na parę lat i za każdym razem nasza koncepcja rozrastała się, zmieniając kształt i formę. To, co miało być początkowo filmem, epicką opowieścią, stało się w końcu serialem. Kiedy został nakręcony, obaj poczuliśmy się spełnieni.
Kiedy stało się dla was jasne, że powinien być to serial telewizyjny, a nie film?
- Nie pamiętam dokładnie kiedy, ale w pewnym momencie uznaliśmy, że nasza historia jest zbyt złożona, i że lepiej wpisuje się w format serialu. Ma wielowątkową konstrukcję. Wszystkie wątki w końcu zazębiają się, by stworzyć razem większą, bardziej złożoną opowieść.
Pracowałeś z Terrym Winterem podczas kilku projektów - spotkaliście się na planie serialu "Zakazane imperium", filmu "Wilk z Wall Street", a teraz połączył was "Vinyl". Jak myślisz, co jest takiego w jego scenariuszach i twojej reżyserii, co sprawia, że wasza współpraca jest zawsze udana?
- Nie ma zbyt wielu dobrych scenarzystów. Można ich policzyć na palcach jednej ręki, a Terry jest jednym z nich. Jest niesamowicie uzdolniony i ma niespożyte pokłady energii. Zawsze ma świeże pomysły na nowe tematy i nowe projekty. Jego pomysłowość wydaje się być niewyczerpana. Jeśli napotykamy na jakieś problemy podczas prac nad scenariuszem, Terry błyskawicznie przygotowuje kilka rozwiązań i jest w stanie od razu wszystko wyprostować. Nigdy nie przestaje mnie zadziwiać i ma niezwykły dar - umie trzymać widzów w napięciu.
(Fot. Instagram HBO)
Wszystkie trzy projekty, nad którymi razem pracowaliście, przedstawiają upadek imperium. Dlaczego ten temat tak bardzo was interesuje i co sprawia, że jest to wdzięczny materiał na dramat?
- Muszę przyznać, że ten problem nurtował mnie od zawsze. Może dlatego, że kiedyś sam byłem świadkiem podobnych wydarzeń. Kiedy widzisz facetów podobnych do bohaterów filmu "Chłopcy z ferajny" lub "Kasyno", siedzących za kierownicą Cadillaca, ubranych w garnitur i buty za tysiąc dolarów, z wypielęgnowanymi dłońmi, prosto od fryzjera, wiesz, że ich koniec jest bliski. Takie historie toczyły się na moich oczach. Czasem było mi szkoda tych ludzi, a czasem ich los przyprawiał mnie o dreszcze. Może dlatego uwielbiam Lamparta, zarówno powieść Lampedusy, jak i film Viscontiego. To historia o człowieku, który ma świadomość, że jego styl życia i świat, jaki zna, odchodzą w niepamięć. Rozumie, że nie ma wyboru, że musi usunąć się w cień, bo idzie nowe. Wszystko kiedyś się kończy. Imperium Rzymskie trwało przez wiele wieków, dłużej niż istnieje Ameryka, ale w końcu nastąpił jego upadek. Źródłem dramatu jest świadomość, że otaczający nas świat - świat, który jest częścią nas, który wydaje się być jedyną znaną nam
rzeczywistością, który jest dla nas dosłownie wszystkim - rozpada się na naszych oczach oraz zdziwienie i dezorientacja, jaką wtedy odczuwamy. Czasem podobne wydarzenia, ale w mniejszej skali, mają miejsce w naszej rodzinie, w naszym własnym domu. Czasem zdarza się, że całe nasze życie legnie w gruzach, upadnie firma lub - jak w przypadku serialu "Vinyl" - okaże się, że dotychczasowe sposoby działania tracą rację bytu.
Jaka jest główna różnica między reżyserowaniem filmu kinowego i pilota serialu telewizyjnego?
- Trzeba poświęcić odpowiednią ilość czasu na nakreślenie kontekstu - zarysowanie sytuacji, sylwetek głównych bohaterów, głównych wątków i nadanie odpowiedniego tonu narracji. A poza tym, moja praca polega na doprowadzeniu filmu do końca. Czyli nie ma żadnej różnicy.
(Fot. HBO)
Pochodzisz z Nowego Jorku, w którym rozgrywa się akcja wielu Twoich filmów. Jak wspominasz Nowy Jork z początku lat 70.?
- Przez większość lat 70. mieszkałem w Los Angeles, ale często bywałem w Nowym Jorku. Dla mnie Nowy Jork był i nadal jest miastem, które jest w trakcie rozpadu. Mój Nowy Jork to strajki śmieciarzy, wiecznie spóźniająca się kolejka podmiejska i wysoki wskaźnik przestępczości. Z drugiej strony to kolebka kreatywności - awangardy i kina niezależnego. Lata 70. to eksplozja malarstwa i sztuk wizualnych, muzyki, sceny teatralnej i oczywiście rock'n'rolla - a to tym właśnie jest nasz serial. Wielkie rzeczy nie powstają w spokojnej okolicy zamieszkałej przez ludzi zadowolonych ze swojego życia. Lata 70. to złota era filmów, muzyki, opery, teatru i pozostałych dziedzin sztuki. Praca nad scenariuszem, casting i zdjęcia na planie sprawiły, że wszystkie te wspomnienia ożyły. Współczesny Nowy Jork jest dla mnie obcym miastem.
Media często przedstawiają lata 70. jako dekadę, podczas której miasto pogrążało się w chaosie i brudzie. Nowy Jork faktycznie robi takie wrażenie w pierwszym odcinku, ale jednocześnie ma elegancki sznyt. Czy trudno było to wyważyć?
- Taki był właśnie Nowy Jork. Nowojorskie elity chodziły na lunch do Elaine's i Colony, fani punk rocka tłoczyli się przed klubem CBGB, Soho było zagłębiem pracowni artystycznych, zwykli ludzie chodzili na stary Times Square, ale omijali wiele innych miejsc w mieście. Z drugiej strony, od czasu do czasu drogi wszystkich mieszkańców przecinały się w jakimś punkcie. Kontrast pomiędzy tymi różnymi światami i ich punkty styczne, twórczy ferment, napięcie, przemoc - to wszystko sprawia, że Nowy Jork jest wymarzonym tłem dramatu.
Pilot serialu jest piękny wizualnie i ma epicki rozmach - zwłaszcza w końcowych scenach, które pokazują zawalenie się budynku. Przed jakimi wyzwaniami stanąłeś kręcąc zdjęcia do odcinka, który jest w rzeczywistości dwugodzinnym filmem?
- Oprócz typowych problemów na planie zdjęciowym, główna trudność polegała na tym, że musieliśmy znaleźć równowagę między konstrukcją całego serialu i pierwszego odcinka, który mógłby być osobnym filmem. To było faktycznie prawdziwe wyzwanie. Ale jestem zadowolony z końcowego efektu. Myślę, że udało się nam wszystko dobrze wyważyć.
(Fot. HBO)
Dlaczego postanowiłeś obsadzić w głównych rolach Bobby'ego Cannavale, Olivię Wilde i Raya Romano?
- To niesamowicie zdolni aktorzy i w każdym przypadku było dla mnie jasne, że każdy z nich pasuje do swojej roli i odwrotnie - że mogą coś do niej wnieść i dzięki temu dalej się rozwijać.
A jakie wyzwania wiązały się w realizacją scen muzycznych - jest ich sporo w pierwszym odcinku i na pewno wiele więcej w kolejnych?
- To zależy od kontekstu. Jeśli jest to scena, przedstawiająca koncert, pokazujemy muzykę inaczej niż "muzyczne przerywniki", czyli utwory Ruth Brown, Bo Diddleya, Chrisa Kennera i inne kawałki, które symbolizują muzykę wszechobecną w życiu Richiego - w jego umyśle i każdej cząstce jego jestestwa. Nasz operator, Rodrigo Prieto, wspiął się w tych scenach na wyżyny swojego kunsztu.
(Fot. HBO)