Twórcy "Black Mirror": "Najgorsze, co wymyśliliśmy, powoli się spełnia"
W "Czarnym lustrze" pojawiają się bohaterowie, którzy mają ambicję, żeby coś zmienić. Ale szybko lądują zapłakani w toalecie - mówią Charlie Brooker i Annabel Jones, twórcy "Black Mirror".
Twórcy serialu - Charlie Brooker i Annabel Jones - sprawdzają, do czego popychają nas nowe media, i wieszczą, co jeszcze może z tej trudnej relacji wyniknąć. Ich najnowsze pomysły można oglądać w piątym sezonie serialu w całości dostępnym na platformie Netflix. Nam na festiwalu SeriesMania w Lille opowiedzieli, jak to wszystko się zaczęło.
Artur Zaborski: Nie boicie się, że rozwój technologii doprowadzi do tego, że sztuczna inteligencja zastąpi was w pisaniu nowych odcinków serialu?
Charlie Brooker: Boję się co najwyżej, że zacznie nam kraść pomysły i nie dostaniemy za to ani grosza! To, co pokazujemy w "Czarnym lustrze", jest podrasowaną wizją rzeczywistości. Staraliśmy się zawrzeć w scenariuszu jak najwięcej obserwacji społecznych. Ciekawsze od zakładania, że przyjdzie zła technologia i nas zje, jest dociekanie, na co stać ludzi, którzy dostaną do niej akces.
Annabel Jones: Technologia jest tylko narzędziem w naszych rękach. Kiedy pisaliśmy scenariusz, odkrywaliśmy, że dzięki możliwościom, jakie nam daje, jesteśmy w stanie lepiej zrozumieć posługującego się nią człowieka.
Zawsze jesteście tacy zgodni?
AJ: Sukces naszej relacji zasadza się na tym, że cały czas sobie dogryzamy. Nasze pierwsze spotkanie wyglądało jak kiepska randka. Pracowaliśmy dla tej samej firmy produkcyjnej. Kiedy tylko się poznaliśmy, zaczęliśmy zasypywać się uszczypliwościami. Potrafiliśmy odbijać piłeczki. Oboje mamy skłonność do żartowania z całą powagą, więc gdy byliśmy dla siebie niemili, ludzie dookoła nas myśleli, że nie zauważamy, że jedno obraziło drugie.
ChB: Pamiętam nasze pierwsze spotkanie w Londynie, gdzie omawiałem z komikami prace nad planowanym filmem. Ty weszłaś po schodach do nas na górę i bił z ciebie jakiś niezwykły optymizm. Zaczęliśmy rozmawiać. Ja byłem doświadczony w komediach i to w tym gatunkowym mieliśmy razem pracować. Byłem zachwycony, że z uśmiechem na ustach potrafisz być taka wredna! Uwielbiam taki typ poczucia humoru.
Wyraźnie widać je w "Czarnym lustrze".
AJ: Serial od początku powstawał jako odpowiedź na nasze zapotrzebowanie. Chcieliśmy, żeby powstało coś, co usatysfakcjonuje w pierwszej kolejności nas jako widzów. Oboje byliśmy zorientowani w tym, co powstaje w telewizji i na platformach. Mieliśmy świadomość, że czarnej komedii w naszym stylu jeszcze nie było. Z takim przekonaniem przystąpiliśmy do scenariusza.
Charlie, ty pracowałeś też w mediach.
ChB: Pisałem do "Guardiana", gdzie miałem swoją kolumnę. Z racji pracy musiałem oglądać telewizję kilka godzin dziennie. W większości programy, po które normalnie na pewno bym nie sięgnął. Ale to właśnie takie przeboje jak "I'm a Celebrity...Get Me Out of Here!", które zobaczyłem z dziennikarskiego obowiązku, uświadomiły mi, jak wyglądają mechanizmy, które stosują nadawcy, żeby wpływać na widza. Jak każdy krytyk przeżywałem załamki, gdy polecane przeze mnie programy były przez czytelników ignorowane, a te, które nie mają żadnej wartości poznawczej, oglądały masy. Zastanawiałem się, jak daleko producenci i widzowie są w stanie się posunąć, żeby stworzyć kolejną głupotę.
"Czarne lustro" miało karykaturować takie programy?
AJ: Nigdy nie chcieliśmy być snobami, którzy będą się naśmiewać z widzów masowych produkcji. Śmianie się w twarz ludziom z powodu tego, co oglądają w domowym zaciszu, jest klasistowskie i niesmaczne. To, że podobne programy odnoszą sukces, nie wynika tylko z oczekiwań widowni, ale też pójścia na łatwiznę nadawców i producentów, a także rządu, który nie edukuje ludzi w tym obszarze.
W serialu pojawiają się bohaterowie, którzy mają ambicję, żeby coś zmienić…
ChB: …ale szybko kończą zapłakani w telewizyjnej toalecie. Świat telewizji jest naprawdę skomplikowany. Wydaje się, że największymi draniami są zawsze producenci, którzy zabijają wolność i kreatywność ekipy odpowiedzialnej za powstawanie programu. Ale kiedy poznaliśmy producentów brytyjskiego "Big Brothera", okazali się przemiłymi ludźmi. To zainspirowało nas do stworzenia postaci milutkiego producenta, który musi zderzyć się z nieprzychylnym otoczeniem. Jest bohaterem jednego z odcinków.
Serial jest reakcją na rzeczywistość?
ChB: To nie jest tak, że odpalamy telewizję informacyjną i zapisujemy sobie w notatkach, że powinnismy zrobić odcinek o kryzysie uchodźców, Donaldzie Trumpie albo brexicie. Idziemy raczej w przewidywanie najgorszego, co wkrótce może się stać. Jesteśmy w tym dobrzy, bo nasze najgorsze przypuszczenia sprzed pięciu lat teraz są w połowie drogi do realizacji. To rzeczywistość zabija nasz serial najbardziej.
AJ: Często dyskutujemy o tym, co dzieje się na świecie. Zastanawiamy się, jaka może być najgorsza kolej rzeczy. Tak powstają scenariusze "Czarnego lustra". Nie chodzi o to, żeby iść w spektakularność ani żeby odcinki były epickie. Zależy nam na kameralnej historii, bo to ona najbardziej przeraża. Widzowi łatwiej się zidentyfikować z bohaterem jednostkowym. O wiele straszniejsze jest, gdy upokorzeniu albo prześladowaniu ulega główna postać, niż gdy ulegają im wszyscy.
Już pierwszy odcinek serialu z 2011 roku zatytułowany "Hymn narodowy" był bardzo polityczny. Premier Wielkiej Brytanii stanął w nim przed ultimatum: albo odbędzie stosunek ze świnią na oczach telewidzów, albo zginie księżniczka Susannah z królewskiego rodu.
ChB: W 2010 roku premier Zjednoczonego Królestwa Gordon Brown na żywo w telewizji odpowiadał na pytania widzów o to, jak zamierza działać, jeśli znów wygra wybory. Polityk nie był świadomy, że jego mikrofon jest cały czas włączony, kiedy zwyzywał kobietę, która zadała mu pytanie o napływających do Europy imigrantów. To był wielki skandal. Brown musiał za swoje słowa przeprosić. Pomyślałem, że taki problem polityczny byłby prześmieszny dla Jacka Bauera z serialu "24 godziny". Połączenie jednego i drugiego dało podstawę pierwszego odcinka "Czarnego lustra".
Ten odcinek to był skandal
AJ: Nie powiedziałabym. Żyjemy w czasach, kiedy celebryci są w stanie posunąć się naprawdę daleko, żeby tylko zdobyć popularność. Od początku wiedzieliśmy, że musimy pójść w ekstremum, żeby uświadomić widowni, o co nam chodzi, i być odpowiednio zrozumiałymi w przekazie. Recenzje tego odcinka i opinie o nim pokazały nam, że nasze intencje były dobrze odczytane. "Hymn narodowy" był nie tyle opowieścią o konkretnym polityku, co o zmianie władzy. Chcieliśmy pokazać, jak szerokie jest to pojęcie, że dotyczy nie tylko polityków, ale też policji, przedstawicieli instytucji. Zależało nam, żeby podkreślić, jak małą mają władzę w konfrontacji z władzą nowych mediów. Żadne z nich - ani służby, ani najwyżej postawieni oficjele - nie są w stanie utrzymać w sekrecie informacji o żądaniach porywaczy, chociaż premier nakłada na nią bezwzględne embargo, co jest jednocześnie zabawne i obezwładniające.
ChB: Jednym z najbardziej przerażających dla mnie momentów w historii nowych mediów była śmierć Kadafiego. Ciało zamordowanego przez lud tyrana było fotografowane telefonami, ludzie nagrywali sobie z nim filmiki. To samo z płonącymi czołgami i rozwalonymi sklepami, na tle których robiono sobie selfie. Te obrazy transmitowano na portalach i w mediach społecznościowych. Czułem się wtedy, jakby zrealizowała się wizja ze "Świtu żywych trupów". Przez to, że kamera trafiła w ręce przeciętnego człowieka, zupełnie zmieniła się etyka obrazu. Nie ma już reżysera ani nadzorującego go producenta, który odpowiada za to, co on zarejestrował. Dziś każdy może nagrać i opublikować wszystko. Nie mamy nad tym żadnej kontroli.
Do czego może nas to doprowadzić?
ChB: Nie "do czego nas to może doprowadzić", tylko "do czego nas to już doprowadziło". Byłem świadkiem takiej sytuacji w Wielkiej Brytanii, jak ludzie w przebraniu zombie zaatakowali ulicę. To był performance. Wiesz, co zrobiły dzieciaki? Zatrzymały rowery, wyciągnęły telefony i zaczęły ich kręcić. Ich naturalnym odruchem stało się rejestrowanie rzeczywistości, zamiast brania nóg za pas. To przerażające!
Myślisz, że ludzie, którzy pracują w mediach przy ogłupiających programach rozrywkowych, mają świadomość, że takie są skutki ich działań?
ChB: W jednym z odcinków takiego programu emitowanego na żywo w brytyjskiej telewizji widziałem faceta, który miał za zadanie wypić przerobiony na ciecz penis kangura. Tak, dobrze usłyszałeś. Ten odcinek prowadziło dwóch naprawdę popularnych prezenterów w naszym kraju. W pewnym momencie kamera uchwyciła oczy jednego z nich, z których bił bezdenny smutek. Pomyślałem sobie wtedy, co my, do jasnej cholery, wyprawiamy. Przecież to jest rozrywka w rodzaju filmu "Cannibal Holocaust".
Politycy jednak się przeciwko temu nie buntują i coraz częściej godzą się na udział w śniadaniówkach i programach lifestylowych.
ChB: Boris Johnson, który będzie prawdopodobnie następnym premierem Wielkiej Brytanii, jest przykładem tego, co antycypował nasz serial. Ten polityk jest jednocześnie bywalcem śniadaniówek, w których opowiada o swoich książkach na temat życia parlamentarzystów w przeszłości. Zrobiło się o nim głośno, kiedy zaczął uprawiać jogging i jeździć na rowerze. Przypomnę, że mówię o polityku. Głosowanie na kogoś, kto ma takie zasługi, wydało mi się tak absurdalnej jak głosowanie na Homera Simpsona.
Nawet tytuł serialu wskazuje, że będziemy mieli do czynienia z gotyckimi opowieściami, a tymczasem wy bardzo chętnie sięgacie po realizm.
ChB: Tytuł zawdzięczamy zespołowi Arcade Fire. Ich lecąca w radiu piosenka "Black Mirror" zwróciła moją uwagę. Zastanawiałem się, o co chodzi z tytułowym czarnym lustrem? Popatrzyłem na wyłączony telewizor w salonie i wszystko stało się jasne. Śmiałem się, bo choć pisałem o telewizji, nigdy nie przyszło mi to do głowy. Korzystamy z realizmu, żeby uzmysłowić widzom jeszcze bardziej, że chociaż wiele odcinków serialu wygląda na ostrzeżenie przed daleką przyszłością, dla nas jest ona tuż przed nami. Dziś bardzo trudno jest zrobić na widzu wrażenie. Z jednej strony chcieliśmy nim wstrząsnąć, z drugiej - nie chcieliśmy się ścigać na wymyślanie jeszcze bardziej ekstremalnej wizji rozrywki.
AJ: Szukaliśmy inspiracji w codzienności. Jak w odcinku, w którym wdowa po mężu nie radzi sobie z żałobą. Kiedy dostaje możliwość, żeby wymieniać z nim mejle, jest przeszczęśliwa. Na krótko. Za chwilę jest jej mało. Korzysta więc z opcji, żeby z nim rozmawiać. To też okazuje się niewystarczające, więc decyduje się na zmaterializowanie jego ciała. Ten odcinek jest bardzo prosty, opiera się na prymarnych emocjach. Nie ma w nim nic szokującego, bo jej uczucia zrozumie każdy, kto przechodził proces żałoby. Zależało nam, żeby w coś naturalnego wpleść nienaturalne możliwości technologii.
ChB: Kiedy w 2015 roku rozeszła się informacja, że "Czarne lustro" zakupił Netflix, wtedy wszyscy machnęli na niego ręką i mówili, że na pewno będzie teraz amerykański i ugrzeczniony. Wtedy nabrałem jeszcze większej chęci udowodnienia, że będzie dokładnie inaczej. Chciałem iść w spektakularne rozwiązania i wymyślne efekty. Ale przypomniałem sobie, że siła naszych opowieści drzemie właśnie w prostocie i odbijaniu rzeczywistości. Pozostaliśmy temu wierni.
Będą kolejne sezony?
AJ: Dopóki ludzie będą ich chcieli…
ChB: …i znacznie dłużej. Przynajmniej dopóki fizycznie nie będą nas próbowali powstrzymać przed nakręceniem nowych odcinków!