TOP 7: Najgorsze polskie filmy patriotyczne ostatnich lat
Czy to wyłącznie kwestia pieniędzy, czy może po prostu… braku umiejętności? Z okazji Święta Niepodległości przypominamy kilka patriotycznych filmów, które w ostatnich latach rozminęły się ze swoimi założeniami.
Miał być hit, wyszedł...
Monolog Braciaka, choć śmieszny, ma w sobie sporo gorzkiej prawdy. Dlaczego wciąż nie potrafimy kręcić kina wojennego na wysokim poziomie, a zamiast dumnych patriotycznych hitów dostajemy rozmazany po ekranie filmowy pasztet?
Czy to wyłącznie kwestia pieniędzy, czy może po prostu… braku umiejętności? Z okazji Święta Niepodległości przypominamy kilka patriotycznych filmów, które w ostatnich latach rozminęły się ze swoimi założeniami.
''Bitwa pod Wiedniem'', reż. R. Martinelli, 2012
Przykład filmu, który niezamierzenie staje się własną parodią. Wysiłkami polskich i włoskich producentów powstała „superprodukcja”, która przypominać miała o triumfie naszych wojsk z 1683 roku, a tymczasem dowodzi raczej, że zamaszyste widowiska wciąż jeszcze są poza naszym zasięgiem.
Ach, czego tu nie ma! Efekty specjalne metodą kopiuj-wklej, przebrzmiałe gwiazdy na pierwszym planie, polskie gwiazdy w kuriozalnych epizodach (przykładowo: Borys Szyc nie wypowiada ani słowa, bawiąc się jedynie swoim sztucznym wąsem!) oraz, na deser, wątek nadprzyrodzony – zakonnik zamieniający się w wilka.
Włoski twórca Renzo Martinelli wyraźnie przestrzelił, a ilość kiczu i tandety wylewająca się z jego filmu wystarczyłaby na kilka ceremonii wręczenia Złotych Malin razem wziętych.
''1920 Bitwa Warszawska'', reż. J. Hoffman, 2011
Miała być spektakularna superprodukcja i wielki powrót do reżyserii Jerzego Hoffmana, jest zaś olbrzymich rozmiarów kompromitacja.
„Bitwa…” dowodzi, że polską kinematografią wciąż jeszcze rządzi tzw. magia nazwisk. Bo jak inaczej nazwać sytuację, w której widowisko za grube miliony złotych powierza się 80-letniemu weteranowi, który za kamerą nie stawał od blisko dekady?
Nie dziwi tym samym, że gotowy film to przebrzmiała sztampa zrealizowana według wytycznych, które dawno już przestały obowiązywać – „„Bitwa…” to widowisko sztuczne, spreparowane, realizatorsko ubogie i, co najgorsze, zapatrzone w zachodnie wzorce sprzed kilkudziesięciu lat, a przez to przypominające raczej średniej klasy spektakl telewizyjny niż kino z prawdziwego zdarzenia.
''Był sobie dzieciak'', reż. L. Wosiewicz, 2013
Kolejny film opowiadający o Powstaniu Warszawskim, tym razem w wersji Leszka Wosiewicza, autora pamiętnego „Kornblumenblau”. Od czasu sukcesu tamtego filmu minęło jednak sporo czasu, a Wosiewicz w międzyczasie zatracił swój filmowy instynkt.
”Był sobie dzieciak”, opowiadający o losach niedoszłego maturzysty i początkującego poety, mierzy się z dwoma problemami. Pierwszym jest wyjątkowo niski budżet, który nawet na sekundę nie pozwala twórcom wyjść poza ramy ubogiej inscenizacji, drugim zaś, znacznie poważniejszym błędem jest porażająca dosłowność i martyrologia.
Wosiewicz mnoży banalne symbole, stawia na tanią ikonografię, obarczając swój film ciężarem, którego ten nie potrafi udźwignąć.
''Sierpniowe niebo. 63 dni chwały'', reż. I. Dobrowolski, 2013
„Sierpniowe niebo” to zlepka filmu aktorskiego, archiwalnej kroniki i szkolnego dokumentu.
Cel, jaki przyświecał temu projektowi, jest jasny – uczcić pamięć uczestników Powstania Warszawskiego, jednego z najważniejszych, wciąż budzących żywe emocje, wystąpień zbrojnych w dziejach Polski.
Dokumentalista Ireneusz Dobrowolski, autor m.in. znakomitego „Portrecisty”, zainteresowany jest tylko tym pierwszym – bohaterskim – aspektem Powstania. Na próżno szukać w jego filmie przyczynku do merytorycznej debaty, sporo jest tu za to prostych ujęć podkreślających ciężki los powstańców.
W samym założeniu nie ma jeszcze nic złego, wręcz przeciwnie, ale na ekranie przekłada się to na filmową siermięgę najgorszego sortu.
''W ciemności'', reż. A. Holland, 2011
Ze wszystkich filmów z tego zestawienia, „W ciemności” jest tym najbardziej udanym. Dobre rzemiosło idzie pod rękę ze świetnymi kreacjami aktorskimi, ale… film Agnieszki Holland wpada w inną pułapkę, uzależniając swoje powodzenie od samej tylko tematyki.
Co najmniej od czasu „Listy Schindlera” Holokaust pełni w kinie funkcję dyżurnego, odgórnego wyznacznika jakości, który nawet najbardziej prymitywnej fabule potrafi nadać szlachetnego, wartościowego rysu. Obarczony piętnem dramatycznej historii film staje się przez to „ważny” i „ponadczasowy”, a oczy tym chętniej zamykają się na jego ewentualne wady.
Nowy film Agnieszki Holland jest tego idealnym potwierdzeniem. Klasyczna, przeciętna w gruncie rzeczy historia duchowej przemiany została przez prasę rozdmuchana do rangi artystycznego wydarzenia. Wystarczy jednak zeskrobać tu i ówdzie warstewkę dumnego kiczu, by zauważyć, że jedyne o co dramat Holland się troszczy, jest nasze dobre samopoczucie.