TOP 6. Przeoczone oryginalne filmy Netfliksa, które warto znać
Netflix przez wielu postrzegany jest jako "śmietnik dla filmów". Ale jest to stwierdzenie krzywdzące, zwłaszcza, że w ofercie giganta znajdziemy prawdziwe perły. Oto kilka z nich.
27.10.2020 | aktual.: 01.03.2022 14:24
Określenie to postrzegam jednak jako krzywdzące. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, jak dużo pieniędzy Netflix inwestuje w projekty niszowych, niezależnych twórców, którym trudno byłoby znaleźć pieniądze u innych producentów.
Jeszcze bardziej krzywdzące staje się zaś, gdy zauważymy ogrom mniej medialnych, acz wciąż niezwykle autorskich filmów zakopanych głęboko w tej bezdennej, wydawałoby się, bazie.
"Powstrzymać mrok"
Zacznijmy od bodaj najpopularniejszego filmu w tym zestawieniu. Reżyser Jeremy Saulnier nie jest świeżakiem. To 4. pełny metraż w jego dorobku, na koncie ma także 2 odcinki do 3. sezonu "Detektywa".
Zdążył zresztą wyrobić sobie styl artystyczny, którego charakterystycznymi cechami są portretowanie prymitywnych ludzkich instynktów, ogromna brutalność przedstawiana w sposób naturalistyczny i daleki od wygłupów oraz skupianie uwagi na odczuciach jednostek w sytuacjach skrajnych.
W "Powstrzymać mrok" osadza akcję w głębi Alaski, a głównym bohaterem czyni emerytowanego badacza wilków. Jak nietrudno się domyślić, fabuła koncentruje się na stopniowym wnikaniu w coraz bardziej nieokrzesane i dzikie rejony ludzkiej psychiki, sięgając również do niepokojących lokalnych wierzeń. Zimno Alaski aż bije z ekranu.
"Kaliber"
Znajduję tu pewne elementy wspólne z "Powstrzymać mrok" Saulniera, choć zdaję sobie sprawę z tego, że jest to teza rzucona nieco na wyrost. W swoim pełnometrażowym debiucie Matt Palmer także bada pierwotne ludzkie impulsy, oddalające nas od współcześnie rozumianego człowieczeństwa.
Najkrócej fabułę filmu można byłoby opisać słowami prawa talionu, uskuteczniającego zasadę "oko za oko, ząb za ząb". Dwójka przyjaciół wyjeżdża do małej szkockiej miejscowości, by spędzić męski weekend na polowaniu – niestety w wyniku wypadku zabijają dziecko.
Nie jest to przyjemny seans, zważywszy na bagaż emocjonalny niesiony przez bohaterów, ale dla charakterystycznego uczucia ściskającej gardło tajemnicy warto przeznaczyć na niego czas.
"Bez słowa"
Tym razem kompletnie zmieniamy klimat: oto bowiem mamy do czynienia z filmowym cyberpunkiem! Ostrzegam jednak od razu – nie jestem fanem tego filmu. Konkretniej nie jestem fanem jego opowieści, w której nie kupuje mnie ani intryga, ani milczący protagonista, którego warstwy emocjonalnej Alexander Skarsgård nie potrafi należycie oddać.
Mimo wszystko w związku ze zbliżającą się wielkimi krokami premierą gry "Cyberpunk 2077" widzowie spragnieni są podobnych klimatów, dlatego choćby z tego względu warto "Bez słowa" obejrzeć.
Duncan Jones doskonale wie, jak budować ładne kadry, co udowodnił już wielokrotnie, i ten film nie jest wyjątkiem. Neony i kolorowe fryzury przeplatają się z brudnymi, zaśmieconymi uliczkami futurystycznego Berlina, którego piękno jest jedynie pozorne, a po zdarciu warstwy bijących po oczach billboardów szybko wyłazi na wierzch jego skażone przestępczością oblicze. Dla scenografii i Paula Rudda.
"Nazywam się Dolemite"
Komedia biograficzna Craiga Brewera niemal natychmiast przywodzi na myśl takie produkcje jak "Disaster Artist" czy "Ed Wood".
Stanowi fabularny zapis fragmentu życia Rudy’ego Raya Moore’a, który – chcąc zabłysnąć w show-biznesie – wykreował postać Dolemite’a, najpierw po prostu wygadanego, wulgarnego alfonsa, a później także bohatera niskobudżetowych filmów akcji.
Z dzisiejszej perspektywy nie mamy wątpliwości co do tego, jak ważna była dla kina era blaxploitation, ale wtedy komika postrzegano przede wszystkim jako oderwanego od rzeczywistości dziwaka, w którego nie warto było inwestować ani centa, stąd skojarzenia z przywołanymi wcześniej utworami Franco i Burtona.
"Nazywam się Dolemite" to kolejny portret człowieka, który nawet jeśli nie stworzy wiekopomnego dzieła o niewątpliwej wartości artystycznej, to swoją twórczością uszczęśliwi całe rzesze odbiorców. Kop motywacji gwarantowany.
"Życie prywatne"
Jak w domu powinni się tu poczuć fani skromnych dramatów obyczajowych i wszyscy ci, którzy łykają filmy Noah Baumbacha jeden po drugim.
Skupione na dialogach i nie zawsze podawanych wprost wewnętrznych rozterkach bohaterów "Życie prywatne" Tamary Jenkins podejmuje temat trudny – nie tylko artystycznie, ale i społecznie.
Przedstawiona w filmie para postaci, granych przez świetnych Kathryn Hahn i Paula Giamattiego, ma problem z bezpłodnością, co wymusza na nich szukanie innych metod objęcia opieki nad dzieckiem.
Produkcja nie prezentuje gotowych rozwiązań, skupia się natomiast na ukazaniu psychicznego cierpienia towarzyszącego dwójce kochających się osób na każdym kroku, które wpływa na ich życie prywatne, towarzyskie i zawodowe.
Obraz pełen nadziei, tyle że bezlitośnie gasnącej raz za razem. Film bolesny, lecz dzięki temu niezwykle szczery.
"Przychodzi po nas noc"
Zestawienie kończymy kinem strzelano-siekano-bito-kopanym. Każdy, kto na "Raid" bawił się jak prosię, tutaj będzie bawił się trochę mniej.
Film Timo Tjahjanto nie doskakuje do poziomu zaserwowanego nam w przepełnionym adrenaliną szaleńczym wyścigu na życie i śmierć Garetha Evansa, ale w wielu momentach go przypomina i to powinno wystarczyć dla wszystkich, którzy chcą zobaczyć kreatywną krwawą rzeź na ekranie.
Fabuła "Przychodzi po nas noc" jest prosta jak budowa cepa – porachunki rodziny gangsterskiej. Dalej nie ma co się rozwodzić, wierzcie mi, bo liczy się tylko tyle, by w możliwie najbardziej brutalny i widowiskowy sposób uśmiercić przeciwnika.
Przygotujcie się na szalone choreografie walk, hektolitry rozlanej krwi i dziesiątki połamanych kończyn. Smacznego!
Krzysztof Nowak