"Tokyo Vice". Dokonał samospalenia. Tak mocnej historii dawno nie widzieliście
Od kilku dni na HBO Max można oglądać pierwsze odcinki serialu "Tokyo Vice", opartego na prawdziwej historii amerykańskiego dziennikarza, który mieszkał w Japonii i pisał o yakuzie. To niezwykle stylowa i klimatyczna produkcja, pełna przeróżnych smaczków na temat japońskiej kultury.
11.04.2022 | aktual.: 12.04.2022 11:51
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
"Tokyo Vice" zaczyna się od mocnego akcentu. Dziennikarz Jake Adelstein (Ansel Elgort) udaje się na spotkanie z yakuzą, najbardziej znaną japońską grupą przestępczą. W odpowiednio zaciemnionym pomieszczeniu dowiaduje się, że nie powinien publikować konkretnego artykułu na ich temat. Jeśli to zrobi, to może być pewny jednego – nie pożyje zbyt długo. Yakuza nie oszczędzi też jego rodziny.
Jednak odpowiedź na to, jaką decyzję podejmie Adelstein, poznamy pod koniec serialu, bo po tym mocnym otwarciu fabuła cofa się o parę lat, by objaśnić, jak w ogóle główny bohater znalazł się w takiej sytuacji. Tym samym w pierwszym odcinku serialu oglądamy jego przygotowania do zdobycia posady dziennikarza w największej gazecie na świecie, "Yomiuri Shimbun". Swój cel rzecz jasna osiągnął, stając się pierwszą osobą spoza Japonii, której udała się ta sztuka.
Adelstein nie jest zmyśloną postacią – osoba pod tym nazwiskiem rzeczywiście istnieje. Mężczyzna przez 12 lat pracował w wyżej wspomnianej gazecie, dla której pisał o morderstwach i oszustwach, nie stroniąc także od prowadzenia śledztwa w sprawie członków yakuzy. Lata życia w Japonii opisał w dobrze przyjętej książce "Człowiek yakuzy. Sekrety japońskiego półświatka", która ukazała się w polskim tłumaczeniu kilka lat temu.
Zobacz: zwiastun "Tokyo Vice"
Trzeba od razu podkreślić, że HBO nie dokonało wiernej adaptacji. Twórcy w wywiadach wspominali o tym, że nie planowali nakręcić biografii czy dokumentu – historia Adelsteina posłużyła im głównie jako inspiracja do stworzenia stylowego dramatu kryminalnego o potędze Yakuzy tuż przed jej upadkiem.
Tematyka gangsterska to zawsze dobry wabik, ale dla mnie osobiście największą zaletą "Tokyo Vice" jest to, że pieczę nad nim sprawował znakomity Michael Mann, który wyreżyserował zresztą pierwszy odcinek serialu. To sprawiło, że już od pierwszych sekund serial nęci nasze oczy obrazem Tokio, miasta zanurzonego w neonowych barwach, z podejrzanie wyglądającymi alejkami i restauracjami.
Tak jak jest w przypadku właściwie wszystkich filmów Manna, w "Tokyo Vice" nie ma znowu aż tak wielu scen dziennych – to głównie nokturn, który ma na celu odsłonić najmroczniejsze strony japońskiego półświatka. Twórca niezapomnianej "Gorączki" przykuwa uwagę frapującymi rozwiązaniami – chociażby w scenie, gdy kamera powoli odjeżdża od twarzy martwego człowieka, by odsłonić, w jaki sposób zginął. Gęsty wizualnie i klimatyczny styl Manna nie znika w drugim odcinku, więc jest więcej niż pewne, że pozostanie już tak do końca produkcji.
Fabularnie jest niemniej ciekawie, bo możemy dowiedzieć się, jak yakuza prowadziła swój "biznes" na przełomie XX i XXI wieku. Stopniowo wyłania się nam obraz organizacji, która potrafiła przeniknąć właściwie w każdy sektor tokijskiego życia – od bankowości po policję. Serial nie stroni od pokazywania, jak kończą ludzie, którzy z nimi nie współpracują lub mogą narazić ich interesy. W najmocniejszej sekwencji widzimy, jak człowiek dokonuje samospalenia. Gwarantuję, że zrobi to na was wrażenie.
Yakuza to jedno, ale w oczy rzuca się także wyjątkowo ciekawy obraz dziennikarstwa, jakże odmiennego od tego, co widzimy w filmach w rodzaju "Spotlight", "Czwarta władza" czy "Wszyscy ludzie prezydenta". Adelstein to postać, która chce dokonywać wielkich rzeczy za sprawą swoich artykułów. Jednak szybko przekonuje się, że praca w korporacji to harówka opierająca się na przepisywaniu oficjalnych komunikatów prasowych, a nie na ekscytujących, wielomiesięcznych śledztwach. Początkujący reporterzy są tresowani niczym zwierzęta – mają przestrzegać konkretnych zasad i nie pytać o zdanie. Robisz inaczej? Szybko wylecisz.
Już sam fakt, że aby dostać pracę w "Yomiuri Shimbun", bohater musiał zdać egzamin przypominający naszą maturę, wiele mówi o specyficznej hierarchizacji japońskiego społeczeństwa. Nie wspominając już o tym, że jako "gaijin" (z jap. cudzoziemiec) spotyka się z wyraźną ksenofobią ze strony swojego przełożonego i nie tylko.
O ile to wszystko ogląda się bardzo dobrze, bo i świetne wizualnie, i intrygujące w treści, to jest kilka mankamentów. Nie wszystkim może spodobać się ślimacze tempo narracji "Tokyo Vice" – z jednej strony działa to na korzyść budowania atmosfery, ale mogą się znaleźć widzowie, którzy po prostu zasną w trakcie oglądania.
Jednak największym problemem jest Ansel Elgort wcielający się w Adelsteina. Aktor znany z "Baby Drivera" i "West Side Story" zupełnie nie przekonuje widza w tej roli – nie dość, że nie jest szczególnie ekspresyjny, to jeszcze na swoje nieszczęście twórcy przedstawiają go jako "białego zbawcę", bo to oczywiście on jest najbardziej dociekliwy, by odkryć, jak głęboko sięgają macki yakuzy. Trudno nie myśleć o nim jako najmniej ciekawym elemencie produkcji.
Mimo wszystko mogę powiedzieć, że wrażenia po dwóch odcinkach "Tokyo Vice" są naprawdę dobre. HBO bez wątpienia znowu rozbudziło moją ciekawość – mam tylko nadzieję, że na samym końcu będę mógł orzec, że została ona zaspokojona.