To nie grzech bawić się i kochać
Epidemia HIV i AIDS pochłonęła dziesiątki milionów istnień na całym świecie. Twórcy serialu "Bo to grzech" tchnęli w anonimowe statystyki życie, które w latach 80-tych zostało przedwcześnie zabrane całemu pokoleniu młodych gejów.
Najnowsza produkcja Russella T Daviesa (twórcy m.in. kultowego "Queer as folk") zabiera nas do Londynu, do którego zjeżdża się piątka nastolatków: Ritchie (w tej roli Olly Alexander, lider zespołu Years & Years), Roscoe, Colin, Jill i Ash. Łączy ich wiele - poczucie inności, niełatwe relacje z rodziną i marzenia. Zarówno te wielkie, o karierze w telewizji czy filmie, jak i małe, gdzie radością jest wręczony od szefa klucz do otwarcia sklepu na porannej zmianie.
Brzmi to banalnie i pierwsze minuty "Bo to grzech" tą banalnością wpuszczają widza w maliny. Humorystyczne akcenty na miarę amerykańskich komedii o młodzieży, "ejtisowa" muzyka i słodkie przypomnienie, że młodość to naiwność, a każde niewinne spojrzenie może zakończyć się ekscytującą historią.
Nad zatraconymi w zabawie i czerpaniu z życia bohaterami szybko jednak zaczynają zbierać się ciemne chmury. Gazety donoszą, że w Ameryce pojawiła się podejrzana choroba, której ofiarami zdają się być przede wszystkimi (a nawet wyłącznie!) homoseksualni mężczyźni.
W kapitalnej sekwencji Ritchie wyjaśnia zdezorientowanym przyjaciołom, że to tylko podstęp wielkich koncernów farmaceutycznych i homofobów, którzy wmawiają gejom chorobę, bo chcą na nich zarobić i obrzydzić im seks. Szybko jednak okazuje się, że HIV i AIDS to realne zagrożenie, które zdziesiątkuje społeczność. A geje zaczną wierzyć propagandzie, że śmiertelny wirus jest zesłaną przez boga karą za grzechy.
Przysłuchując się rozmowom Ritchiego i jego paczki z początków prawdziwej przecież epidemii, można przewracać oczami z niedowierzania, ale o tym, jak wiele stereotypów sprzed 40, 30 lat wciąż ma się dobrze, świadczy kampania promocyjna "Bo to grzech" w social mediach. Jego twórcy i aktorzy regularnie publikują na swoich profilach materiały związane z HIV/AIDS, które na prostych planszach obalają mity i pokazują, jak długą drogę przeszła w radzeniu sobie z tą epidemią medycyna.
Atmosferę nieufności, zdezorientowania szumem informacyjnym i lęku przed nieznanym wirusem można zresztą łatwo odnieść do aktualnej sytuacji, choć przecież dostęp do wiedzy jest dziś nieporównywalnie łatwiejszy. Ludzkie instynkty ucieczki i zaprzeczenia pozostają jednak te same.
"Bo to grzech" to jedna z pierwszych tak dużych produkcji, która proponuje widzowi europejską perspektywę na problem HIV/AIDS tamtego czasu, często przecież przypisywany głównie Ameryce. Zachwyca aktorstwo - widzimy i czujemy tę młodość, strach, przyjaźń i odrzucenie. To również hołd, co każe doszukiwać się do podobieństw do hitowego "Pose", dla rodziny "wybranej", nie biologicznej.
Porzuceni przez najbliższych młodzi geje znajdują pocieszenie i nierzadko ratunek wśród im podobnych, dla rodzin będąc tylko przykrym i wstydliwym sekretem nawet po przedwczesnej śmierci. Są też promyki nadziei, jak choćby matka Colina, będąca antytezą smutnej rzeczywistości, gdzie wykluczeni z rodzin zmarli na AIDS chowani byli w trumnach z numerami zamiast nazwisk. To chyba pierwszy raz, gdy usłyszymy "chłopcy wracają do domu" i nie będzie w tym nic optymistycznego.
Największą siłą serialu, w Polsce dostępnego na platformie HBO GO, są charyzmatyczni bohaterowie i umiejętność żonglerki emocjami. Od kompletnego rozbawienia przez łzy wzruszenia, na konfrontacji z bolesną prawdą kończąc. Powinni to zobaczyć nie tylko młodzi widzowie, ale i rodzice, żeby zrozumieć jedno - że to nie grzech bawić się i kochać.