To jest zespół, który nie lubi rutyny ani nudy w swoich dźwiękach

Nie jest tajemnicą, że jesteś prawdziwym fanem zespołu Dave Matthews Band.
Od wielu lat jestem ich ambasadorem w Polsce i tym bardziej się cieszę, że Prestige MJM, firma z mojego rodzinnego Ostrowa Wielkopolskiego ściąga ten zespół do Polski. A ja też mam swój skromny wkład w promocję tego zespołu, chociażby poprzez granie utworów tego wykonawcy na swoich koncertach. A dwie piosenki zostały nawet zarejestrowane przy okazji wydawnictwa „Live Trax 12”, podwójnej płyty koncertowej, gdzie zaśpiewałem m.in. "Lying in the Hands of God" i "Big Eyed Fish".

To jest zespół, który nie lubi rutyny ani nudy w swoich dźwiękach
Źródło zdjęć: © mat. prasowe

19.10.2015 12:40

Kiedy trafiłeś na ich twórczość?
Dave Matthews Band w moim życiu pojawił się równo z moim pierwszym dzieciątkiem, czyli w 1997 roku. I w zasadzie równo z moją pierwszą solową płytą, bo tak naprawdę wtedy czyniłem te nagrania i rzeźbiłem album w studio. To był też okres kiedy dużo czasu spędzałem w Warszawie i poznawałem ciekawych ludzi. W tej grupie znalazł się m.in. Jarek Budnik, który od zawsze był radiowcem. On przyniósł z radia płytę Dave Matthews Band „Before These Crowded Streets” i to była płyta, która regularnie towarzyszyła nam podczas wieczorów brydżowych. Mogliśmy słuchać różnej muzyki, ale prędzej czy później, po którejś z partii, w odtwarzaczu pojawiał się właśnie ten krążek. To był okres, gdy ta płyta była mocno „katowana” (śmiech). Wtedy też pojawiło się najpierw zachłyśnięcie, potem fascynacja, a następnie poszukiwanie tego, co jeszcze Dave Matthews zrobił i jaka jest jego ścieżka życiowa. Im więcej się temu przyglądałem, tym coraz bardziej mnie to wciągało.

Pamiętasz swój pierwszy koncert tego zespołu?
Mój pierwszy koncert to był Dave Matthews z Timem Reynoldsem w Berlinie. Chociaż właściwie pierwszym miał być koncert w Londynie, parę lat wcześniej. Jednak wpadł wtedy występ z moim zespołem Dżem i nie mogłem jechać. Udało się za to dojechać Leszkowi Martinkowi, naszemu menedżerowi. Byłem wówczas podwójnie zły. A jak się potem okazało ta złość była potrójna. Bo to był jeden z ostatnich koncertów Dave Matthews Band w Europie, w starym składzie. Pierwotnego składu tej grupy nigdy nie udało mi się na żywo zobaczyć, ze względu na tragiczny wypadek saksofonisty i współzałożyciela zespołu LeRoi'a Moore'a w 2008 roku. Koncert z Timem Reynoldsem był moim pierwszym koncertem, bardzo fajnym. Było to mega przeżycie. Byłem już na kilku ich występach. Będę oczywiście w Gdańsku, do którego przyjadę prosto z koncertu w Berlinie.

Mały maraton koncertowy szykujesz?
Jestem obserwatorem polskiego fan klubu Dave Matthews Band, śledzę informacje, które tam się pojawiają i wiem, że są osoby, które podczas tegorocznej trasy europejskiej sporo tych koncertów zaliczą. Szczerze mówiąc też sprawdzałem szanse na koncert otwarcia, ale ponakładały się inne rzeczy.

Wiele mówi się o wyjątkowości koncertów Dave Matthews Band? Jakie czynniki mają na to największy wpływ według ciebie?
To jest mnogość wszystkiego co oni robią. Mnogość gatunkowa. Nie ma sensu szufladkować zespołu, bo po prostu się tego nie da. Najlepszym określeniem, jakie zresztą w Stanach Zjednoczonych jest używane w przypadku zespołów grających w ten sposób jest „jam band”. Nomen omen (śmiech). O to chodzi w tym graniu. Niezależnie od tego czego się chwyci, może sobie zrobić taki „jam”. A w którym kierunku ten „jam” się rozwija jest najwspanialszą niespodzianką dla słuchaczy, chociaż trochę obeznanych z tą muzyką. Bo jeśli pozna się charakter grania zespołu, to wtedy dopiero zaczyna się zauważać kunszt i to wszystko co się może wydarzyć na scenie, na naszych oczach. Podejrzewam, że Dave Matthews Band to są muzycy, którzy nawet siebie potrafią czasem zaskoczyć.

I sami mają w tym dużą frajdę. Tam są pewne szkielety utworów i to się dzieje wokół tego jest kwestią chwili. Tego, gdzie poszybuje ich wyobraźnia. Najbardziej trzeba wyróżnić Dave'a Matthewsa, ale niczego nie da się odmówić Carterowi Beaufordowi, który jest perkusistą absolutnym. W znakomitej większości przypadków perkusiści to są muzycy, którzy grają rytm. A Carter to facet, który gra melodie na perkusji. To co on robi przy pomocy rytmu, jest niesamowite. Zresztą Matthews regularnie uśmiecha się pod nosem jak słyszy jego charakterystyczne zagrywki. To jest zespół, który nie lubi rutyny ani nudy w swoich dźwiękach.

Źródło artykułu:WP Kobieta
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)