To ja przerwałem ,,Yansa"
Tomasz Pstrągowski: Zacznę nieco zaczepnie. Jest pan współautorem jednego z najbardziej wpływowych polskich komiksów naszych czasów. ,,Yansa". Ma pan świadomość, że na pana pracy wychowało się całe pokolenie?
Zbigniew Kasprzak: Jestem szczęśliwy, że ta seria miała taki wpływ na polskiego czytelnika. Nie zdawałem sobie z tego sprawy.
Staram się umieszczać to w kontekście całościowym. Seria zadebiutowała na rynku franko-belgijskim, później dopiero pojawiła się w Polsce. Ja tę serię przejąłem od Grzegorza Rosińskiego dopiero w pewnym momencie. Jeżeli dziecko może mieć dwóch ojców, to jest właśnie taki przypadek. Dla mnie ona jest trochę takim dzieckiem adoptowanym.
Przyznaje się bez bicia, że nie zdawałem sobie sprawy, że ta seria miała aż taki wpływ na dwa pokolenia polskich czytelników. Dla mnie to była sprawa naturalna. Po tym jak zamieszkałem w Belgii mój kontakt z krajem się rozluźnił. Skala tego zagadnienia wymknęła mi się spod kontroli.
Ale nie przesadzajmy. Nie przypuszczam, żeby to była seria kultowa...
TP: Zdaniem wielu jest. Porównywalna z ,,Thorgalem". Często pan się spotyka z żywymi reakcjami fanów?
ZK:Tak. I w Polsce i w Belgii.
Jak wszyscy wiemy ja odszedłem od kontynuacji, zaangażowałem się w inne projekty. Ale pytanie wciąż wraca. Kiedy następny ,,Hans" (tak się nazywa seria na zachodzie)?
TP: Jest jakaś odpowiedź na to pytanie?
ZK:Odpowiedź jest mętna, ponieważ teraz mam następny projekt do zrealizowania. Dość krótki.
Są szanse. Choć z dzisiejszego punktu widzenia znikome. To tylko i wyłącznie moja wina.
Żeby wyjaśnić nieporozumienia - to ja przerwałem serię. Pojawiały się informacje o jakiś czynnikach zewnętrznych, spadku sprzedaży. Nie. Ja przerwałem serię w momencie, kiedy ona się bardzo dobrze sprzedawała. Nie było powodów zewnętrznych by ją przerwać. Były moje wątpliwości.
TP: Co się panu nie podobało?
ZK:Zacząłem się bać, że seria się za bardzo starzeje. To był tytuł bardzo silnie osadzony w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. W tamtej estetyce. Nie udało się go odświeżyć. Może byłem za mało konsekwentny, może nie miałem odwagi troszeczkę popchnąć scenarzysty w tę stronę. Z punktu widzenia młodszego pokolenia ta historia stawała się nieco przestarzała.
TP: Gdyby ,,Yans" miał powrócić byłby już w nowym stylu?
ZK:Tak to sobie założyłem. Musiałby się dokonać przełom. Choć z drugiej strony to bardzo delikatna sprawa. Pomimo znakomitych relacji na stopie zawodowej i przyjacielskiej, ja nie mam odwagi dociskać. Oczekiwać od pana Duchateau, który jest już w bardzo słusznym wieku, zwrotu o 180 stopni. A taki wyraźny zwrot byłby potrzebny. Takie jest moje zdanie.
Być może moje obawy wyprzedziły stan faktyczny. Bałem się, że za pięć, sześć lat stanie się z tego ramota, która będzie dla mnie obciążeniem. Trzeba przyznać szczerze, że jest ona bardzo osadzona w niedzisiejszym spojrzeniu na science-fiction.
TP: Jak wyglądało przejęcie ,,Yansa" od Grzegorza Rosińskiego?
ZK:Poszło dość gładko. Razem zrobiliśmy piąty album serii. Na cztery ręce. Wtedy jeszcze nieśmiało, troszkę dla ukrycia tego faktu podpisałem się jako ,,współpraca". To był ten istotny moment przejęcia. Po raz pierwszy i najprawdopodobniej ostatni pracowałem z kimś nad jedną historią. Ale to mi dało łatwość przy pracy nad następnym albumem, który bardzo sprawnie zacząłem rysować.
Popularność ,,Yansa" mnie przyciągnęła. Wiedziałem, że pracuję nad czymś ważnym dla wielu odbiorców. Traktowałem to bardzo osobiście. Było to wyzwanie artystyczne.
Samodzielnie zrobiłem siedem części. Grzegorz zrobił pięć, w tym piąty jest naszym wspólnym dzieckiem.
TP: Miał pan wpływ na scenariusze?
ZK:W pewnym stopniu oczywiście. Choć nie od początku. Na początku dzieliła nas bariera językowa. Dopiero lata sprawiły, że mogę dyskutować każdy detal. Potrafię uzasadniać swoje pomysły. Na początku było to niemożliwe. Zresztą ja też za bardzo nie śmiałem.
Co nie znaczy, że mi się te scenariusze nie podobały. Żebyśmy się dobrze zrozumieli. Wątpliwości zaczęły narastać we mnie z czasem. Dopiero podczas prac nad dwoma, trzema ostatnimi albumami były już wyraźne.
Zresztą być może się pomyliłem. Biorę to na siebie. Wydawca był bardzo zadowolony. Fani czekali. A ja zacząłem mieć jakieś mrzonki artystowskie. Nie usprawiedliwiam się, ale miałem naturalną potrzebę zmian. Chciałem stworzyć coś zupełnie własnego, historię zależną ode mnie w stu procentach.
,,Yans" to jest dziedzictwo. Dostałem pewien spadek. Który bardzo lubię, kocham i cenię, ale wszystkie postacie były już wymyślone. Nie ja byłem ich twórcą.
TP: Teraz, gdy pana pozycja jest o wiele silniejsza, ma pan większy wpływ na serie?
ZK:Oczywiście.
TP: Tak było z ,,Halloween Blues"?
ZK:To był mój wybór. Mythica znałem lata całe. To był pierwszy scenarzysta, którego poznałem w Belgii. Ale potrzebowałem aż dziesięć lat by z nim pracować. W pewnym momencie nadszedł ten czas i powiedziałem: ,,teraz, zaproponuj mi coś".
Chciałem zrobić coś realistycznego, wykorzystać moją naturalną skłonność do rysunku realistycznego. Natomiast nie chciałem też zupełnie opuścić świata fantastycznego. Dlatego chciałem, by był jakiś element fantastyczności.
Mythic powiedział, że ma taki pomysł. I powstała realistyczna historia z dodatkiem czegoś irracjonalnego. Tło jest bardzo racjonalne. Ale element fantastyczny zmienia tą opowieść. Także gatunkowo.
TP: Tworzył pan i żył w trzech, zupełnie odmiennych komiksowych światach. W PRL-u, w Belgii lat osiemdziesiątych i dzisiaj, kiedy granice nie są już tak wyraźne. Jakby pan porównał te rzeczywistości?
ZK:To jest nieporównywalne.
Rzeczywistość sprzed upadku Muru Berlińskiego była zupełnie odmienna. Wtedy komiks był niepożądany. To były historyjki od głuptasów dla głuptasów. Byliśmy traktowani, jak infantylni plastycy, artyści, którzy wybrali złą drogę. Odbiorców też taktowano jak opóźnionych. Wszystkie wydawnictwa należały do reżimu. Czasami trzeba było je napełniać. Wtedy odkręcano kureczek i wypuszczano ,,głupie komiksy", jak oni o nich mówili. To się świetnie sprzedawało. Bardzo źle wydane zeszyty, źle napisane, źle narysowane, źle wydrukowane. Rozchodziły się na pniu. Były cudem dla ludzi. Wtedy nie było niczego, więc co jakiś czas były przynajmniej komiksy, które pokazywały inny świat. I tylko dlatego pozwalano. Tak naprawdę, co chwilę były interwencje by to skończyć, ten kurek zakręcić.
W Belgii komiks jest obecny od ponad stu lat. Od pięćdziesięciu komiks europejski jest potęgą.
Dziś Polska ma szansę korzystać ze wszystkich źródeł - z Europy, Japonii, Ameryki. Dzisiaj rzeczywistość jest wyważona.
TP: Kontroluje pan, co się teraz dzieje na rynku polskim?
ZK:Kontroluje to złe słowo. Na pewno nie. Nie mam obrazu całości. Ale staram się być poinformowany. Polacy zaczynają się również przebijać na zachodzie. Spotykam polskich rysowników na festiwalach we Francji.
Był moment, że widziałem z bliska jak się rozwijała kariera Gawronkiewicza, który wydał tam kilka albumów. Piotr Kowalski zrobił swoją serię w tym samym wydawnictwie. Marzena Sowa wystartowała z zupełnie innej strony, ona żyje w Brukseli. Często się z nią widuję.
Niektórzy rysownicy sami nam przysyłają swoje prace. Siłą rzeczy jest nam bliskie środowisko krakowskie.
TP: Podoba się panu, co się dzieje w polskim komiksie?
ZK:To jest inne i dobrze! Jest to fajne, skupia różne tendencje.
TP: Dziękuję za rozmowę.