"The End of the F***ing World" nie pozwoli wam zmrużyć oka. Na co czekacie?
Obejrzeliście już drugi sezon "The Crown", "Dark" i "StrangerThings" pochłonęliście w jeden weekend, a czwarta odsłona "Black Mirror" was wynudziła? Nie martwcie się. Najlepszy nowy serial dostępny na Netflixie dopiero przed wami - "The End of the F***ing World".
15.01.2018 | aktual.: 16.01.2018 09:53
To rozkosznie pokręcona jazda bez trzymanki w ekspresowym tempie - cały, ośmioodcinkowy sezon obejrzycie w jeden wieczór. Sam koncept na "The End…" może przypominać nieco scenariusz filmu Wesa Andersona, którego produkcji nikt by się nie podjął, bo byłby zbyt mroczny.
Oparta na komiksowej serii o tej samej nazwie, ta czarna komedia opowiada o losach 17-letniego Jamesa (w tej roli fantastyczny Alex Lawther), który uważa, że jest psychopatą, a aby się w tym przekonaniu upewnić, wymyśla sobie nietypowe hobby: regularne zabijanie zwierząt.
Jak można się domyślić, James nie jest zbyt popularny wśród kolegów ze szkoły. Mimo to wzbudza zainteresowanie rówieśniczki, Alyssy (równie świetna Jessica Barden), która w klasowym dziwaku widzi jedyną szansę na uchronienie się przed ciężkim życiem w domu. Nastolatkowie decydują się na ucieczkę, choć każdemu z nich przyświecają inne motywy i cel: Alyssa chce po prostu wyrwać się z rodzinnego piekiełka, a James... planuje ją zamordować.
Wspólna, pełna nieprzewidzianych przygód i zaskakujących wpadek, podróż sprawia jednak, że oboje zaczynają na siebie patrzeć zupełnie inaczej, a ich wyprawa - dzika i niepowtarzalna - odmieni ich losy już na zawsze.
Brytyjski serial, który zadebiutował na antenie Channel 4 jesienią ubiegłego roku, zanim prawa do międzynarodowej emisji wykupił Netflix, zdobył jednak uznanie nie tylko dzięki oryginalnemu spojrzeniu na klasyczną opowieść o nastolatkach.
Świetna muzyka, doskonałe zdjęcia, ostry jak brzytwa humor i rozpędzona akcja, która daje jednak momenty na oddech i refleksję - wszystko to sprawiło, że "The End…" jako jedna z nielicznych produkcji zadebiutowała w prestiżowym serwisie RottenTomatoes z wynikiem 100 proc. świeżości, oznaczającym "wybitne uznanie krytyki". Dodajmy do tego utrzymaną w stylistyce retro scenografię i mocno amerykański klimat (choć akcja serialu toczy się w Anglii, gdzieś w bliżej nieokreślonych okolicach Londynu), nawiązujący do słynnych filmów drogi, jak "Urodzeni mordercy”, a nawet… "Thelma& Louise", by dać zaskakująco świeży i pokręcony efekt, od którego nie da się oderwać.
Dziś wprawdzie ten wynik wynosi już tylko "zaledwie" 96 proc. - pewnie z powodu swojej brutalności i scen przemocy - ale wciąż jest wyższy od wielu innych spektakularnych sukcesów Netflixa, jak choćby wspomnianych już "The Crown" (93 proc.) czy "StrangerThings" (94 proc.).
Pierwszy sezon serialu - bo niemal pewne jest, że powstanie kolejny - to osiem odcinków, które trwają po 20 minut. Nie masz więc żadnego pretekstu, by nie spróbować tej przyjemnej niespodzianki, jaką sprawił widzom Netflix. Na co więc czekasz? Na "koniec pieprzonego świata"?