"The Beatles: Get Back" trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej minuty. Musicie to obejrzeć

Osiem godzin z legendą. Nowy serwis streamingowy Disney+ debiutuje w Polsce niezwykłym filmem dokumentalnym o zespole The Beatles. To decyzja ciekawa, odważna, ale i ryzykowna.

Zespół The Beatles był fenomenem
Zespół The Beatles był fenomenem
Źródło zdjęć: © Getty Images | J. Wilds
Przemek Gulda

14.06.2022 | aktual.: 14.06.2022 11:34

Już dawno - a może wręcz nigdy - nie było muzycznego filmu dokumentalnego, który wzbudziłby takie emocje i zebrał tyle przychylnych opinii krytyki, zarówno muzycznej, jak i filmowej. Na "The Beatles: Get Back" czekali wszyscy, nawet jeśli o tym nie wiedzieli. To film fascynujący, choć momentami dość trudny do oglądania, niby pozbawiony akcji, ale trzymający w napięciu od pierwszej do ostatniej minuty. Nagradzający wiele godzin oglądania studyjnych dyskusji absolutnie euforyczną sekwencją finałową.

Kultowy zespół, kultowy reżyser, kultowe taśmy

Już na etapie powstawania było o nim głośno. Po pierwsze dlatego, że jego reżyserem jest Peter Jackson, jeden z najważniejszych reżyserów w dzisiejszym świecie filmowym. Nowozelandzki twórca zaczynał od brutalnych, choć ironicznych horrorów w stylu gore, potem zyskał gigantyczną sławę za sprawą ekranizacji kultowych powieści Tolkiena: "Władcy Pierścieni" i "Hobbita". Ostatnio z wielkim powodzeniem skierował się w stronę dokumentu - jego niezwykłe dzieło poświęcone pierwszej wojnie światowej, zbudowane wyłącznie z archiwalnych zdjęć, robiło ogromne wrażenie i zmieniło wiele reguł gry w kwestii dokumentów historycznych.

Po drugie, źródłem dużych emocji wokół nowego filmu o The Beatles jest materiał, z którego powstał. Chodzi o niemal legendarne zdjęcia - w sumie 60 godzin materiału - które reżyser Michael Lindsay-Hogg nakręcił w 1969 r. podczas sesji nagraniowej albumu "Let It Be" (w pierwotnej wersji płyta miała nosić tytuł "Get Back", stąd tytuł filmu). Reżyser ostatecznie wykorzystał tylko 80 minut materiału w swoim filmie z 1970 r., który - choć ważny i popularny - zawsze uważany był tylko za "liźnięcie" tematu.

Trzy tygodnie w osiem godzin

Formuła filmu Jacksona wynika oczywiście z charakteru tego materiału. To nie jest typowy dokument, w którym przedstawiona zostaje chronologicznie historia zespołu, skomentowana eksperckimi komentarzami. Nic z tych rzeczy. Chcąc chociaż trochę zadośćuczynić tej klasycznej formule, reżyser umieścił na początku błyskawiczny przegląd najważniejszych wydarzeń z historii grupy - w dziesięć minut przed widzami przesuwa się cała dekada globalnych sukcesów.

A potem Jackson zamyka ich w studiu - najpierw jednym, potem innym - gdzie muzycy mieli zaledwie kilkanaście dni na napisanie nowych piosenek i przygotowanie koncertu. Miał być transmitowany w telewizji, a w programie miało być premierowe wykonanie nowych utworów. Choć akcja zdaje się toczyć raczej powoli, napięcie rośnie - kolejne krzyżyki w kalendarzu odmierzającym czas do występu pokazują, że jest go coraz mniej.

A muzycy zdają się nie śpieszyć. Grają sobie swoje stare piosenki i rockowe klasyki, jammują, czasem się wygłupiają, grając flamenco czy muzykę rodem z wodewilu. Żartują, opowiadają sobie niewiążące się z nagraniem historie, czasem zaczynają rozmawiać o sprawach ściśle muzycznych czy dotyczących koncertu. Zdarza im się też kłócić, czasem bardzo poważnie - w pewnym momencie niemal nie dochodzi do rozpadu zespołu.

Jak rodziły się perły

Wydaje się, że to wszystko jest dość nudne, zwłaszcza dla kogoś, kto nie jest zagorzałym wielbicielem zespołu. Ale właśnie wśród tego pozornego studyjnego marazmu i nudy wydarzają się prawdziwe muzyczne cuda. A film daje niezwykłą możliwość dotknięcia niemal bezpośrednio momentów, w których się to dzieje, daje szansę na bardzo intymny wgląd w pracę zespołu, na przyjrzenie się bez filtra temu, jak funkcjonowała i jak układały się relacje między jej członkami.

Widać to być może najlepiej w scenie powstania piosenki "Get Back". McCartney, w oczekiwaniu na Lennona, improwizuje przed pozostałymi kolegami z zespołu. Są kompletnie znudzeni, przez jakiś czas nie czują, co się właśnie dzieje: na ich oczach rodzi się jedna z najważniejszych piosenek świata. Ale przecież są doświadczonymi, wrażliwymi artystami, szybko wyczuwają, że właśnie wydarzyło się coś specjalnego. Biorą do ręki instrumenty i dołączają do McCartneya. Piosenka nabiera kształtów. A oglądając te scenę, nie sposób uciec od wzruszenia i podziwu.

Są tu momenty fascynujące dla tych, którzy dobrze znają piosenki zespołu. Nieśmiertelne przeboje grupy dopiero powstają, rodzą się z czasem mocno niewprawnych próbek - znając je, niemal chce się pokazać muzykom, blokującym się i szukającym najlepszego pomysłu, co powinno być dalej. Najlepszy przykład to utwór "Don't Let Me Down": przez pół godziny filmu muzycy zatrzymują się tuż przed - genialnym - refrenem i nie mogą go wymyślić, zdecydować, jak ma brzmieć. Widzowie już to wiedzą, przez moment są "mądrzejsi" pod względem muzycznym od członków The Beatles. To przedziwne i wyjątkowe uczucie, które może dać tylko film taki, jak ten.

Delikatne gesty, ważne niuanse

Jackson jako reżyser zdaje się być niewidoczny, nie forsować swoich koncepcji dotyczących zespołu czy jego poszczególnych członków. Sprawia wrażenie, że idzie z rytmem sesji nagraniowej, stara się wyłapać najważniejsze momenty i atmosferę panującą w studiu.

Czasem widać delikatne gesty, za pomocą których zwraca uwagę na drobne, ważne momenty, niuanse budujące klimat. Zwykle dotyczą samych muzyków: ich interakcje, chwilowe sojusze, drobne spory, ale czasem na pierwszy plan wychodzą nieoczywiste perełki, np. scena przyjacielskiej pogawędki partnerek liderów grupy: Lindy McCartney i Yoko Ono.

Czasem reżyser robi swoiste przypisy do tego, co dzieje się na ekranie, nakreślając szerszy kontakt wydarzeń - w pewnym momencie muzycy rozmawiają o potrzebie stworzenia politycznego protest songu, krytykującego nastroje antyimigranckie, a Jackson umieszcza w filmie scenę przybliżającą najważniejsze problemy ówczesnej sytuacji politycznej w Wielkiej Brytanii.

W niektórych momentach reżyser pokazuje także montażową błyskotliwość i poczucie humoru: choćby wtedy, kiedy piosenkę "I'm So Tired" ("Jestem taki zmęczony") ilustruje fragmentami pokazującymi naprawdę zmęczonych muzyków: McCartney ziewa, Starr przeciera oczy.

Czy "wychowani na Trójce" ruszą po subskrypcje?

Ten niezwykły film z pewnością przyciągnie w Polsce sporo osób. Więcej niż dokument poświęcony choćby największym współczesnym gwiazdom sceny muzycznej. Ten pomysł powinien trafić prosto w serce wszystkich "wychowanych na Trójce", a to potężna, prężna grupa i fenomen, którego w tym kontekście nie można lekceważyć.

Chodzi o całe rzesze, całe pokolenia, których muzyczna wiedza, gust i wrażliwość kształtowane była przez dekady przez radiową Trójkę, a przede wszystkim symboliczną w tej kwestii i ikoniczną audycję Piotra Kaczkowskiego. To on uczył słuchaczy uwielbienia do dawnego rocka i jego starych mistrzów z The Beatles na czele. Podobnie było w przypadku wielu innych dziennikarzy tej rozgłośni, m.in. Wojciecha Manna.

Efekty ich edukacyjnej działalności widać bardzo wyraźnie do dziś. "Stary" rock wciąż cieszy się ogromną popularnością, która przechodzi na kolejne pokolenia. Płyty dawnych wykonawców sprzedają się lepiej niż znacznej większości współczesnych zespołów, nawet tych wielkich. Koncerty gwiazd sprzed lat i zespołów nawiązujących do ich twórczości nieodmiennie przyciągają tłumy. Poświęcony im festiwal w Dolinie Szarloty pod Słupskiem do pandemii zawsze mógł liczyć na komplety publiczności.

W Polsce z powodzeniem funkcjonuje co najmniej kilka cover bandów The Beatles, a pojedyncze covery, pojawiające się w koncertowych repertuarach gwiazd, np. Tymona Tymańskiego, zawsze wywołują aplauz pod sceną. Pod tekstami w mediach, chwalącymi młode twarze na rockowej scenie, zawsze ktoś napisze komentarz w stylu: "to jest ciekawa muzyka? Ciekawą muzykę to grali The Beatles i The Rolling Stones".

Każdy występ The Beatles wywoływał szaleństwo fanów
Każdy występ The Beatles wywoływał szaleństwo fanów© Getty Images | Mirrorpix

Można się więc spodziewać i w ciemno zakładać, że ci wszyscy ludzie, którzy kupują płyty sprzed lat, chodzą na koncerty "dinozaurów" rocka i biją brawo, kiedy Tymański gra "Strawberry Fields", bardzo chętnie rzucą się na wysoko oceniany dokument o tak ważnym zespole.

Z drugiej strony pojawiają się jednak wątpliwości, czy to wystarczająco duża i odpowiednio wierna grupa potencjalnych widzów, żeby zapewnić serwisowi Disney+ wystarczająco mocny start. I czy taka propozycja na początek działalności dobrze wyznacza profil przyszłego programu tego serwisu. Na te pytania będzie można próbować odpowiedzieć dopiero za kilka czy kilkanaście tygodni.

Przemek Gulda, dziennikarz Wirtualnej Polski

Zobacz także
Komentarze (1)