Sytuacje graniczne. Tak żyje prawdziwa "Wataha"© WP.PL | Marianna Fijewska

Sytuacje graniczne. Tak żyje prawdziwa "Wataha"

Marianna Fijewska
7 września 2019

Szykuje się duży przemyt. Na zielonej granicy pełna mobilizacja, ale cicho sza. Farciarze z jednostki trafiają do aut obserwacyjnych. Pechowcy kopią doły w śniegu, potem siedzą w nich kilka mroźnych godzin. Adrenalina nie spada ani o miligram. Trzask! Nadchodzą nielegalni.

Dźwięk patyczków łamanych przez bazarowe sandałki z drugiego końca świata zwiastuje początek obławy. Wyłapują ich po jednej, czasem po dwie sztuki. Grupa uchodźców rozpierzcha się, wielu utyka w zaspach. Są tak wycieńczeni, że nawet nie protestują, nie płaczą. Jedna tylko kobieta ma siłę na panikę: "Baby! Baby!" - krzyczy. Ktoś próbuje ją uspokoić, ktoś leci dalej.

Trzeba złapać przewodnika – oni zawsze uciekają pierwsi. Jeśli dobrze znają teren, pościg może trwać ponad dobę. Ten na szczęście nie zna, nie jest z Polski ani z Ukrainy. Biegnie na oślep, przewraca się o gałęzie, na plecach ma worek, taki jak na kartofle.

"Stój! Straż Graniczna! Stop! Border guards!".

Ale on dalej ucieka. Wrzeszczy, że nigdy do swojego kraju po dobroci nie wróci. Przepychanka, szarpanina, walka. Powalają go na ziemię, skuwają. Worek na kartofle odlatuje kilka metrów dalej. Pewnie są w nim paszporty albo pieniądze. K...a, jaki ciężki! Otwierają. Dziecko. Chłopiec w stanie przedagonalnym, uduszony prawie.

Czy jest na służbie Rebrow?

19.03. Autobus z Warszawy mija jednostkę Straży Granicznej i zatrzymuje się na parkingu w Ustrzykach Górnych. Para podnieconych dwudziestolatków wskazuje na bar vis a vis strażnicy: "To tu! Tu przesiaduje Rebrow!".

Lokal, w którym kręcono sceny serialu "Wataha", połączony jest z polem namiotowym oraz schroniskiem i nazywa się Kremenaros. Jego nazwa pochodzi od pobliskiej góry Krzemieniec, na której stykają się trzy granice - ukraińska, polska i słowacka. Ale pogranicznicy mówią na niego Krematorium, bo gdy słońce chowa się za szczytami połonin, wytaczają się z niego nie całkiem żywi ludzie.

Noktowizyjne oczy bieszczadzkiej strażnicy cierpliwie obserwują, jak pijani górami turyści podchodzą pod bramę jednostki i robią selfie (#Wataha #Border #Mountains). Niektórzy dzwonią domofonem do dyżurnego, pytając, czy jest na służbie Rebrow. Nie żartują. Wiktor Rebrow, strażnik graniczny jednostki w Ustrzykach Górnych, jest postacią fikcyjną, głównym bohaterem "Watahy". Po premierze pierwszego sezonu do jednostki zgłosiło się wielu kandydatów, twierdzących, że odnaleźli powołanie.

Rekrutację przeszła garstka. Po kilku miesiącach sami zrezygnowali. Ale popularny serial, którego trzeci – ostatni – sezon niedługo wejdzie na ekrany, wciąż przyciąga do Ustrzyk nowych marzycieli. Niedawno przyszło dwóch - w sandałach, szortach i koszulkach Straży Granicznej. Chcieli zrobić sobie zdjęcie z osławionymi pogranicznikami. Dostali upomnienie za bezprawne posługiwanie się logiem formacji rządowej.

- Jakby ktoś zobaczył ich nietrzeźwych w strojach imitujących nasze mundury, wybuchłaby ogólnopolska afera. Zostalibyśmy osądzeni bez szukania wyjaśnień. Wszyscy wiemy, jakie są media – mówi dyżurny, który w strażnicy spędza co drugą noc. Z pomieszczenia pełnego wielkich monitorów koordynuje działania patroli, odbiera zgłoszenia, pilnuje sprzętu i potężnego składu broni jednostki, ale przede wszystkim obserwuje. Oni wszyscy obserwują.

W sandałkach na szlaku śmierci

Gdyby narysować zmiany liczby imigrantów, bezprawnie przekraczających tzw. zieloną granicę, wyszłaby sinusoida. W 2010 zatrzymano 144 osoby, w 2012 – 93, w 2017 – 233, a w tym roku 124.

Zielona granica oddziela Europę od Wschodu. Dla uchodźców jest bramą do rzekomego raju na Zachodzie, dla przemytników - szansą na intratny biznes. To nie tylko szmugiel ludzi, ale także broni, papierosów i narkotyków. 31-kilometrowego kawałka bieszczadzkiej dziczy, małego, ale ważnego fragmentu polsko-ukraińskiej granicy, strzeże jednostka w Ustrzykach Górnych. Tędy akurat przemyca się żywy towar.

- Na to, ilu ludzi będzie nielegalnie przekraczać granicę, mają wpływ przede wszystkim klęski żywiołowe, rewolucje polityczne i sytuacje wewnętrzne grup przestępczych – mówi zastępca komendanta SG z Ustrzyk. Kiedy organizatorzy przemytów trafią za kraty, przez jakiś czas jest spokój. Gdy ich wyroki dobiegają końca, wskrzeszają stare imperia. Albo nie wskrzeszają, bo na ich miejsce zdążyły już powstać nowe grupy i zorganizować się na tyle, by rozpocząć działania terenowe.

Zastępca komendanta nie chce podawać swojego nazwiska. Rozmawia ze mną tylko dlatego, że jego przełożony jest na urlopie. O sobie nie mówi dużo - na straży bieszczadzkiej granicy stanął 18 lat temu. Wcześniej pracował jako nauczyciel angielskiego, ale między szkolnymi ławkami i podręcznikami od gramatyki nie znajdował żadnej satysfakcji. Zaciągnął się do jednostki. Jego zarobki spadły trzykrotnie, dostawał 1300 zł netto, w tym kwotę na paliwo, a miesiąc w miesiąc wyjeżdżał tyle benzyny, że na życie zostawało 400 zł. Ale nie zrezygnował.

- Przez lata uczestniczyłem w przesłuchaniach uchodźców jako tłumacz języka angielskiego. Dzięki temu lepiej zrozumiałem, że przemyt często wiąże się z brutalizacją i wiktymizacją.

Słyszał wiele historii, w których główną rolę odgrywali bezlitośni "przewodnicy" - przemytnicy. Słyszał, że kiedy ktoś opóźniał marsz, zastraszali, bili i kopali. Słyszał, że gdy matka prosiła o jedzenie dla mdlejącego dziecka, żądali 20 dolarów za batonika. Za dużo? Niech dzieciak żre trawę. A jak już naprawdę opadł z sił, niech zostanie w lesie i czeka na śmierć, która przyjdzie bardzo szybko. Bo nieprzystosowane do polskich warunków klimatycznych dzieci z Pakistanu, Wietnamu czy Turcji przekraczają granicę w sandałkach, t-shirtach i letnich sukieneczkach.

- Bywa, że przewodnicy w ogóle nie ryzykują. Doprowadzają uchodźców do polsko- ukraińskiej granicy i mówią: "Idźcie przed siebie, to już Niemcy". Albo "Austria". Albo po prostu "Europa".

Czasem jednak zależy im na doprowadzeniu migrantów do celu. Tylko że celem nie jest bezpieczny zachodnioeuropejski raj, a miejsce, z którego zostaną wywiezieni do domów publicznych lub pseudo-klinik zajmujących się nielegalnym pobieraniem narządów.

- Ofiarami handlu ludźmi padają zazwyczaj niezewidencjonowani mieszkańcy Chin czy Pakistanu. Wyjeżdżają za zarobkami na drugi koniec globu i słuch po nich ginie. Zostają tylko organy na czarnym rynku.

Zwerbować przewodnika

6:15 rano. Zaczynamy patrol. Koła trzyosobowego buggy suną po dzikiej dróżce, której brzegi wyznaczają polsko-ukraińskie słupki. Graniczna nić wynurza się z lasu, przecina usiane zbożem pola, by za chwilę znów zanurkować w dziczy. Piękne miejsce, w którym niejeden ojciec i matka stracili życie, prowadząc dzieci do – jak wierzyli - lepszego świata. Po mojej prawej Mikołaj. W służbie od trzech lat. Dawniej był przedstawicielem handlowym i za takie atrakcje płacił grube pieniądze na korporacyjnych wyjazdach integracyjnych. Teraz ma je za darmo.

- Często słyszę, że mam robotę marzeń. Nic, tylko rajdy po górach. Wtedy odpowiadam: wyobraź pan sobie taki rajd przy dwumetrowym śniegu. Jak jest świeży, skuter zapada się co kilka metrów. Minus piętnaście, a człowiek w samym podkoszulku wyciąga to bydlę. Przemoczony po majty już nawet nie wiesz, czy to przez śnieg, czy przez pot. A jak jest lód, to skuter ślizga się z prędkością 80 km na godzinę i człowiek tylko się modli, żeby wcelować między słupek, a drzewo. Albo wyobraź sobie pan, jak biegniesz za przewodnikiem nielegalnych przez kilkanaście godzin po krzakach, ludzie z jednostki mdleją, ale ty musisz biec dalej. Jak sobie pan to wyobrazisz, zobaczysz, że robota marzeń to to nie jest.

Ale Mikołaj ją kocha. I do korpo nigdy by nie wrócił.

Po mojej lewej stronie Adrian. Skąd? Stąd, z bieszczadzkich lasów i biedy. Nie bardzo chce gadać. Czujność – tego się nauczył na służbie w Straży Granicznej, a wcześniej w wojsku. Nie mówi o trudach swojej pracy, bo przy woju nawet ucieczki przed niedźwiedziami nazywa przedszkolem. Fakt, kiedyś na patrolu, zagnany potrzebą w czeluści bieszczadzkiego lasu, wystraszył się żmii. Wiła się tuż pod nim. Odskoczył, ale przekonany, że już zdążyła go ugryźć. Ale nie ugryzła. Więc, oprócz tej żmii, nie wystraszył się niczego. Dwanaście lat na służbie nauczyło go, że to ludzie są najgorszymi ze zwierząt.

Gdy Adrian miał osiemnaście lat, pod jego dom zajechał merc na warszawskich blachach. Eleganccy ludzie z innego świata zapytali, czy przeprowadziłby dla nich przez granicę kilku migrantów. Stanowczo odmówił: "Wiem, że i tak mnie potem zaj....cie". Odjechali, nie zaprzeczając.

- Zwerbowali innego chłopaka. Po jakimś czasie młody wpadł. Siedział w areszcie, był przesłuchiwany, później go wypuścili. Czekał na proces na wolności, ale się nie doczekał. Znaleźli go z odciętą od reszty tułowia głową. To był mój kolega z podstawówki.

Dlatego teraz przewodnicy czekają na procesy w celach. Trzeba tylko pozabierać im sznurówki i dobrze pilnować. Strażnicy w Ustrzykach dobrze pamiętają przewodnika, który, zanim powiedział cokolwiek, połknął własny język. Szczęki tak się zacisnęły, że rozdziawiali je we dwóch chłopa. Później łyżką wyciągali jęzor z gardła. Udało się.

Mikołaj: - Za przemytem stoją ogromne pieniądze.

Adrian: - I ludzie, którzy nie mają litości.

48 godzin na przesłuchanie

Szmugiel ludzi jest jak ośmiornica. Jej macki ciągną się od krajów pochodzenia migrantów, gdzie lokalne mafie organizują grupy chcące przedostać się do Europy Zachodniej, poprzez kraje tranzytowe, takie jak Polska, aż do głowy, która może wydawać polecenia nawet z drugiego końca świata. Głowa to najważniejsze szychy w przemytniczej anatomii.

Strażnicy mozolnie wspinają się od końca macki (przewodnicy), przez ramiona (lokalne i krajowe mafie), aż do samej głowy. W procesie polowania na ośmiornicę kluczowe są rozmowy z nielegalnymi oraz przewodnikami złapanymi na granicy. Problem w tym, że na tym polowaniu to myśliwi mają najmniej czasu.

Czas start. 48:00:00. Przechwycenie nielegalnego na granicy uruchamia w głowie każdego strażnika zegar. Czterdzieści osiem godzin - tyle czasu uchodźca może spędzić w jednostce od momentu zatrzymania. Później, jeśli pochodzi z kraju, w którym łamane są prawa człowieka, trafia do Strzeżonego Ośrodka dla Cudzoziemców w Przemyślu, gdzie będzie czekał na rozpatrzenie wniosku o azyl. Jeśli nie - odeślą go do kraju pochodzenia, w ramach umowy o uproszczonej readmisji. Jeśli istnieje podejrzenie, że oprócz nielegalnego przekroczenia granicy złamał prawo w inny sposób, zostanie przekazany prokuraturze. Potencjalnie każdy nielegalny ma bezcenną wiedzę na temat ośmiornicy.

Czas topnieje strażnikom jak resztki majowego śniegu. Odprowadzenie na placówkę. Przeszukanie – czy ma broń? Sporządzenie protokołu zatrzymania. Wezwanie psychologa (jeśli w grupie są dzieci lub osoby w ciężkim stanie psychicznym). Sprowadzenie tłumacza.

Czas leci. 24:00:00. Rozpoczęcie przesłuchania. Każde pytanie odbija się od grubej ściany strachu i niepewności. "Nikt się ze mną nie kontaktował, szedłem w pojedynkę, mapę rysowałem sam, nikogo po drodze nie widziałem". Nielegalni w kółko powtarzają wbite im do głów przez przemytników wersje.

A jeśli istnieje podejrzenie, że w lesie są jeszcze inni, rozpoczyna się polowanie.

Każdy ślad ma swoją historię

"Iron, wąchaj. Szukaj - ślad!" - taką komendę Bogdan wydaje swojemu owczarkowi niemieckiemu, gdy natknie się na pozostawioną rękawiczkę, but czy odcisk stopy. Jako przewodnik psa sam musi być doskonałym tropicielem. Zaawansowanych technik uczył się od Indian z owianej sławą grupy Shadow Wolves, patrolującej meksykańsko-amerykańską granicę.

- Oni mawiają, że każdy ślad ma swoją historię. Żeby ją odczytać, trzeba połączyć instynkt i intuicję. Na podstawie odcisków stóp ustalam, ile osób szło w grupie, czy były tam dzieci, starcy i kobiety. Dzięki temu mogę przewidzieć, z jaką prędkością się poruszają, jak często odpoczywają i jaką trasę wybierze ich przewodnik.

Tylko że nielegalni mają swoje sposoby na mylenie tropów - potrafią przekraczać granicę tyłem, a na nogi zakładać zwierzęce racice. Wszystko po to, by zmylić ludzki wzrok, ale nie psi węch.

Iron służy w Straży Granicznej od dziewięciu lat i od dziewięciu lat ratuje ludzkie życia. Przemarznięte dzieci, kobieta rodząca w lesie – tego Bogdan nigdy swojemu czworonożnemu partnerowi nie zapomni. Nieustanny bieg i ciągłe nadużywanie nosa sprawiły jednak, że rok temu owczarek podupadł na zdrowiu. Mimo osłabienia, ostatni sukces psa był spektakularny. Chłopak ze schizofrenią poszedł w góry i nie wracał do domu. Pozostawił samochód z rozbitą szybą i śladami krwi. Iron od razu złapał trop – po dwóch godzinach biegu doprowadził Bogdana do leżącego na ziemi chłopaka. Przywracanie krążenia, ognisko, wsparcie. Jeszcze pół godziny i byłoby po młodym.

- GOPR-owcy zwieźli nas na dół. Obok karetki czekali brat i ojciec zaginionego. Ze łzami w oczach dziękowali mi za uratowanie chłopakowi życia. A przecież to nie była moja zasługa.

Ryba, co mordy nie otwiera…

Dochodzi północ. Kuba (trzy lata służby) i Marek (pięć lat) patrolują drogi w Ustrzykach Górnych. O tej porze mało kto tu jeździ. Chłopaki przepuszczają dokumenty każdego zatrzymanego przez System Informacyjny Schengen, który weryfikuje, czy auto nie jest kradzione, a jego kierowca nie ma problemów z prawem. Kogo zatrzymują i jaki mają schemat działania? Sorry, wiedza operacyjna.

Kuba: - Mówi się, że im mniej wiesz, tym lepiej śpisz.

Marek: - Albo: ryba, co mordy nie otwiera, na haczyk się nie łapie.

Oprócz niechęci do rozmowy łączy ich wiek. Obaj nie przekroczyli 30-stki. Zanim dostali się do straży, przeszli przez gęste sito rekrutacyjne – rozmowa autoprezentacyjna, badania psychologiczne, testy sprawnościowe. No i wywiad środowiskowy, bo żeby bronić polskich granic, trzeba mieć "nieposzlakowaną opinię". A jak środowisko nakłamie, to prawda wyjdzie na wariografie, którym badani są wszyscy kandydaci do watahy.

- Co znaczy nieposzlakowana opinia? Przecież w młodości każdy coś przeskrobał, nie ma świętych – to mówię ja, bo oni milczą. Jakie pytania dostaje się na testach psychologicznych i co dokładnie sprawdza wariograf? Znowu: im mniej wiesz, tym lepiej śpisz.

Na start dostali 2500 zł na rękę. Z każdym kolejnym stopniem (szeregowy, starszy szeregowy, kapral, plutonowy i tak dalej aż po generała) ich pensja będzie wzrasta o 30 zł. O innych podwyżkach decyduje mnożnik wysług, który mieści w sobie m.in. lata pracy i charakter zadań. Jak większość kolegów, muszą dojeżdżać do jednostki kilkadziesiąt kilometrów. Dlatego biorą po dwa lub trzy dyżury z rzędu. Prześpią się w pokoju socjalnym, ale chociaż drogi oszczędzą. Robota im się podoba.

Kuba: - Bo, żeby być strażnikiem, trzeba mieć głębokie przekonanie o słuszności służby. Trzeba być sprawnym, upartym, nieugiętym i odpornym.
- Na co?
- Na te wszystkie widoki.

Miała na imię Kamisa

Podobno zielonej granicy nie da się przejść, nie pozostawiając śladów. Ale strażnicy wyrzucają z głowy twarze, imiona i historie. Zwłaszcza że zbyt często słyszą, że nielegalny idzie zarobić na operację syna albo na wykup żony z burdelu. A na co choruje syn? Do jakiego kraju wywieziono żonę? Bywa, że przemycony człowiek nie potrafi odpowiedzieć. W pamięci zostaje tylko to, co może pomóc w polowaniu na ośmiornicę. No i Kamisa. Minęło 12 lat, a historii młodej Czeczenki i czwórki jej dzieci nie zapomniał żaden bieszczadzki pogranicznik.

Wczesna jesień, a chmury jak w listopadzie. Drobny deszczyk aż tnie skórę. Ukraiński przewodnik doprowadza Kamisę do błotnistej ścieżki. "To już są Niemcy. Jesteś wolna. Idź lasem przed siebie, zaraz dojdziesz do dużej drogi". Czeczenka, jej synek i trzy córeczki znikają w bieszczadzkiej gęstwinie. Wycieńczeni i przemarznięci, ale szczęśliwi, że najgorsze za nimi. Tak niewiele dzieli ich już od spotkania z pracującym w Szwajcarii mężem i ojcem.

Kilka, może kilkanaście godzin później strażnicy patrolujący granicę odnajdują kobietę. Ledwo idzie. Wyziębnięta majaczy coś o dzieciach, choć pod swetrem ukryte ma tylko jedno – półprzytomnego chłopczyka. Ktoś z nimi zostaje i wzywa pomoc. Ktoś biegnie dalej i szuka. Znajduje to, czego tak bardzo znaleźć nie chciał. Trzy dziewczynki w letnich sukieneczkach leżą na zboczu góry. Jedna koło drugiej, jak ułożone przez matkę do snu. Na radio dzwoni ówczesny komendant Straży.

- Masz coś?

- Halo? Co się dzieje? - Odezwij się!
- Mam. Znalazłem. Tylko proszę, niech mi komendant nie każe opisywać. Nie dam rady.
- Nic nie mów. Czekaj na wsparcie.

Sytuacje graniczne

- On już nawet nie płakał. Ten chłopczyk w worku na kartofle – mówi zastępca komendanta.

W gabinecie jego przełożonego promienie słońca odbijają się od pucharów w gablocie. Na ścianie zawieszone równiutko medale za zasługi i dyplomy z podziękowaniami dla jednostki. Dopijamy kawę.

- Znalazł pan w Bieszczadach tę satysfakcję, której pan szukał?

Bolesny grymas na opalonej twarzy.

- Pracując na granicy mamy nieustannie do czynienia z sytuacjami granicznymi. Gdy łapiemy brudnych, głodnych i wykończonych imigrantów, to trudno mówić o satysfakcji. Czasem ściska serce, ale my im krzywdy nie robimy. Oddajemy pod opiekę lekarską, karmimy, nieraz przynosimy ubrania i buty z domów. Co kto ma, żeby chociaż przez chwilę zobaczyć, jak te dzieciaki albo ich matki się uśmiechają.

Jest to jednak droga, którą ekipa pograniczników musi przejść, żeby dotrzeć do prawdziwego zła. Skomplikowane, wielowątkowe śledztwa - strażnicy nazywają je wygodnym skrótem "działania operacyjne" - trwają miesiącami, czasem latami. A jak już odetną macki ośmiornicy, albo jeszcze lepiej – dotrą do samego mózgu, satysfakcja jest niewyobrażalna. Jedna przemytnicza szycha za kratami to kilka lub kilkadziesiąt uratowanych istnień.

Zastępca komendanta: - Uratowaliśmy tego chłopczyka, co był w worku. Ale gdyby nie długie działania operacyjne, koczowanie w lesie, obława i pościg, mały umarłby w najgorszy możliwy sposób. I nikt by się o tym nawet nie dowiedział.

Niektóre imiona strażników zostały zmienione.

Źródło artykułu:WP magazyn
Komentarze (161)