Sylwester Maciejewski: Kiedy myślał, że odbili się od dna, nadeszła dramatyczna wiadomość
Los rzucał mu kłody pod nogi
Los rzucał mu kłody pod nogi
Ale aktor nie miał czasu, by rozmyślać o swoich niespełnionych ambicjach artystycznych. Przez lata złośliwy los rzucał mu kłody pod nogi – klepał biedę, nierzadko nie miał czego włożyć do garnka, a telefon z propozycjami zawodowymi milczał. W dodatku żona Maciejewskiego – o względy której zabiegał aż dziesięć lat – ciężko zachorowała.
CZYTAJ DALEJ >>>CZYTAJ DALEJ >>>
10 lat podrywania
Urodził się 10 lipca 1955 roku w Żyrardowie. Od dziecka był zdeterminowany, by zostać aktorem.
- Niczego innego, poza aktorstwem i jazdą samochodem, nie umiem – śmiał się w „Tele Tygodniu”.
W młodości szczęście mu dopisywało. Bez większych problemów dostał się do warszawskiej PWST; wtedy też spotkał piękną tancerkę Barbarę. Ale musiało minąć wiele czasu, nim oboje dojrzeli do miłości.
- Zanim zacząłem naukę w szkole teatralnej, musiałem odbębnić praktyki robotnicze. Odbywałem je w Teatrze Wielkim. Właśnie tam poznałem moją żonę – wspominał w „Super Expressie”
- Tańczyła w zespole baletowym. Nie zakochaliśmy się w sobie od razu. Spotykaliśmy się, dużo rozmawialiśmy... Ona opowiadała mi o swoich problemach, ja jej o swoich. Po 10 latach coś się w nas otworzyło i pobraliśmy się.
Blokada dla rozwoju
Na ekranie Maciejewski zadebiutował w 1977 roku filmem „Ostatnie okrążenie”. Kolejne role, które mu proponowano, były niewielkie, epizodyczne; reżyserzy traktowali go z rezerwą, nie pozwalając, by pokazał, na co go stać.
Aktor, z przypiętą łatką „artysty charakterystycznego”, za nic nie mógł się przebić na pierwszy plan. Miał wprawdzie pewną i stałą fuchę w teatrze, ale szybko wyszło na jaw, że to marne pocieszenie.
– Przez jakiś czas wydawało mi się, ze etat w teatrze to jest pewnik zawodowy i wybawienie. Okazało się jednak, że często jest blokadą dla dalszego rozwoju - żalił się w jednym z wywiadów.
Chude lata
Nie tracił jednak nadziei i dalej ciężko pracował na swoją pozycję w branży, choć wreszcie musiał pogodzić się z faktem, że szczęście go opuściło.
- Myślałem, że po premierze filmu "Pieniądze to nie wszystko" propozycje będą się sypać jak z rękawa – mówił w „Super Expressie”. - Przez sześć lat myślałem, że mam zepsute telefony. Nikt nie dzwonił, nic się nie działo. Od czasu do czasu grałem jakieś epizody w serialach takich jak "Plebania". Dwa dni zdjęciowe w miesiącu to było wszystko, czego mogłem oczekiwać.
Niewielka pensja z teatru nie wystarczała na zaspokojenie domowych potrzeb.
- Zastanawialiśmy się, co na drugi dzień włożymy do garnka. Pracowałem w teatrze, ale grałem raz, dwa razy w miesiącu – wspominał w „Rewii”.
Nieszczęścia chodzą parami
Wreszcie Maciejewski, zdeterminowany, zaczął szukać innych zajęć. Przez jakiś czas sprzedawał wina.
- Po winach zacząłem bawić się w sprzedaż odkurzaczy. To były drogie odkurzacze, które kosztowały ok. 12 tys. zł. Najeździłem się, nadzwoniłem i nie sprzedałem ani jednego – mówił w „Super Expressie”. - W końcu machnąłem na to ręką i stwierdziłem, że więcej wydaję, niż zarabiam na tym interesie. Zrobiłem kurs prawa jazdy na samochody ciężarowe i jakoś przetrwałem ten ciężki okres.
Ale kiedy wydawało mu się, że odbili się od dna, nadeszła kolejna dramatyczna wiadomość – u jego żony wykryto nowotwór.
''We wszystko zwątpiłem''
- Czasem było mi przykro, że ze względu na kiepski stan zdrowia, nie byłam w stanie mężowi pomóc. Mogłam tylko siedzieć, czekać i dodawać mu otuchy - mówiła Barbara. Ale Maciejewski się nie załamał. Wiedział, że wreszcie zły los musi się odmienić. Miał rację.
Po siedmiu chudych latach wreszcie uśmiechnęło się do nich szczęście. Żona aktora pokonała chorobę, a milczący dotąd telefon wreszcie zadzwonił.
- "Ranczo" pojawiło się w momencie, kiedy we wszystko zwątpiłem – wyznawał w „Super Expressie”. - W tym momencie kolejne propozycje zaczęły się sypać jak z rękawa.
''To było tragiczne''
Dzięki roli Macieja Solejuka Maciejewski przypominał o sobie widzom i zdobył ogromną sympatię publiczności. Wreszcie nie musi martwić się o brak pracy.
- Lubię, jak jestem zajęty, bo mam wtedy poczucie, że to, co robię, robię dobrze, a przy tym kocham swój zawód – mówił w „Trybunie”. - Jeśli nawet odczuwam zmęczenie, to jest to dobre zmęczenie. Nie będę też ukrywał, że moja popularność cieszy mnie bardzo, tym bardziej że w swoim życiu zawodowym poznałem smak kilkuletniej pustki, braku propozycji. To był czas bardzo niemiły dla mnie jako dla aktora.
Ale we wszystkim stara się szukać dobrych stron. Twierdzi, że tamte „chude lata” zahartowały go, a w dodatku umocniły ich rodzinę. Dziś traktuje je jako przestrogę.
- To było tragiczne. Będę je pamiętać, żeby do tego nigdy nie dopuścić – zapewniał w „Rewii”.
(sm/mn)