Superman zasługuje na więcej [UWAGA, SPOILERY]
Za "Człowieka ze stali" odpowiedzialny jest sprawdzony zespół hollywoodzkich twórców. Za kamerą stanął Zack Snyder - twórca, o którym głośno zrobiło się po premierze "300", wysmakowanej estetycznie ekranizacji komiksu Franka Millera. Jego największym sukcesem są filmowi "Strażnicy" - Snyderowi udało się przenieść na ekran arcydzieło Alana Moore'a i Dave Gibbonsa nie spłycając go zbytnio, nie przemieniając w typowy blockbuster i nie zmieniając pesymistycznej wymowy.
26.06.2013 | aktual.: 29.10.2013 17:23
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Scenariusz napisał David S. Goyer, pracujący wcześniej przy adaptacji takich komiksowych marek jak "Kruk", "Blade", "Nick Fury", "Ghost Rider" czy "Batman". To ta ostatnia przyniosła mu największe uznanie. Pisząc fabułę "Batmana. Początek" Goyer odkopał postać, która wydawała się stracona dla Hollywood. Po fatalnych filmach Joela Schumachera ("Batman Forever", "Batman i Robin") nikt nie był już zainteresowany Mrocznym Rycerzem. Zbyt obawiano się kolejnej wtopy. Scenariusz Goyera pokazał, że Batman nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. I dał początek spektakularnej trylogii Christophera Nolana.
Nolan jest zresztą trzecim filarem "Człowieka ze stali". Zatrudniony jako producent miał dopilnować, by Snyder nie dał się ponieść fantazji, nie poszedł w kierunku niedocenianego, barokowego "Sucker Punch". Powierzenie nadzoru nad nowym filmem o Supermanie Nolanowi to oczywisty ruch - wszak jest to nie tylko jeden z najważniejszych współczesnych twórców filmowych w Ameryce, ale i ojciec "Mrocznego Rycerza", obrazu uznawanego za rzadki przykład popkulturowego arcydzieła.
Przed tą trójką stanęło nie lada wyzwanie. Superman nie jest postacią łatwą. Jak udowodnił Bryan Singer w swoim "Superman. Powrót" nie wystarczy postawić go naprzeciw potężnego przeciwnika i pozwolić popisywać się mocami. To postać jednocześnie legendarna i absurdalna. Pierwszy superbohater jest niewinnym harcerzykiem obdarzonym niemal boskimi mocami. W świecie zdeprawowanych superbohaterów pozostaje czysty i dobry. Fani kochają go trochę wbrew trendom. To nie mroczny, pokręcony Batman, nie porywczy Wolverine, ani nawet ludzki (nawet pospolity) Spider-Man. To prawdziwa ikona, heros wprost wyciągnięty z mitów i legend.
Obcy w obcym kraju
Jeżeli miałbym wskazać największy triumf "Człowieka ze stali", to byłoby to właśnie podkreślanie obcości Supermana. Łatwo o tym zapomnieć, ale Kal-El nie jest człowiekiem. Wychowywał się tylko na Ziemi, lecz pochodzi z odległego Kryptonu. Jest ostatnim przedstawicielem swojej rasy, samotnym pośród obcych sobie ludzi. Obraz Snydera rozpoczyna długa sekwencja na Kryptonie. Widzimy narodziny Kal-Ela, obserwujemy okoliczności jego wygnania. Jednocześnie zrezygnowano z pokazywania dzieciństwa na Ziemi - poznajemy je tylko dzięki krótkim retrospekcjom. Superman do końca pozostaje obcym z Kryptonu, ukrywającym się pośród ludzi w obawie o własne bezpieczeństwo.
Obcość Supermana podkreślają w tym filmie nawet sceny akcji. W końcu wystarczyło pieniędzy, by pokazać, jak walczą ze sobą tytani. Rozmach walk pomiędzy Kryptończykami przyćmiewa wszystko, co do tej pory widzieliśmy w kinie superbohaterskim. Strzelaniny z "Irona Mana 3", którymi zachwycaliśmy się jeszcze przed chwilą, nagle stają się drętwe. Blednie nawet końcowa sekwencja "Avengersów" rozgrywająca się pośród wieżowców Manhattanu. Widząc jak Superman i Zod rujnują miasto trudno myśleć o nich jako o facetach w kostiumach. To kosmici, obcy, tytani. Tak zresztą patrzą na nich pochodzący z Ziemi bohaterowie filmu - nawet, gdy Superman ratuje świat, wciąż widzą w nim przede wszystkim przerażającego, wszechmocnego obcego.
Dzięki temu zabiegowi rozumiemy rozterki Kal-Ela. Pytania, które sobie stawia, gdy przybywa Zod nie brzmią sztucznie. Dlaczego miałby się poświęcać, dla ludzi, przed którymi ukrywał się przez całe życie? Dlaczego nie miałby stanąć po stronie swoich rodaków, skoro istnieje szansa na odbudowę Kryptonu?
Superman na poważnie
Niestety, pomiędzy rozważaniami na temat obcości i pojedynkami nadludzi zabrakło miejsca na oddech. "Człowiek ze stali" jest opowiedziany ze śmiertelną powagą, nie ma nawet odrobiny dystansu do siebie. Nie powinno to dziwić. Ani Snyder, ani Goyer, ani Nolan nie słyną z poczucia humoru. Preferują kino na poważnie, ich bohaterowie zawsze walczą o najwyższe stawki, wszystko robią na serio. Ale, jak już wspomniałem, Superman jest postacią specyficzną. To harcerzyk, niewinny chłopiec walczący ze złem. W "Człowieku ze stali" bliżej mu do Wolverine'a (gdy tuła się po pustkowiach, uciekając przed ludźmi) i Batmana (gdy rozmyśla nad odpowiedzialnością) niż do faceta zakładającego majtki na spodnie. Ten, wyśmiewany, acz bardzo charakterystyczny dla postaci, element stroju wyeliminowano w "Człowieku ze stali". Zdecydowano się na ciemny, mroczny kostium, podkreślający prestiż Supermana.
Pytanie jednak, czy kolejny mroczny film o superbohaterze, w którym Kal-El tonie w morzu trupich czaszek, a stawką jest ludobójstwo, jest tym, czego oczekujemy. Czy nie wolelibyśmy historii lżejszej, bardziej świadomej siebie. Owszem, wśród superbohaterskich klasyków wciąż wymienia się przede wszystkim rewizjonistyczne powieści graficzne z lat 80. (przede wszystkim "Powrót Mrocznego Rycerza" Franka Millera), nie zapominajmy jednak, iż to nie jedyny sposób podejścia do tych postaci. Jeżeli któryś superheros powinien pozostać naiwny, to jest nim właśnie Superman. Przypomniał nam o tym Grant Morrison w rewelacyjnej serii "All-Star Superman". Czyż nie byłoby pięknie, obejrzeć film, w którym Clark Kent jest zabawny, Superman niewinny, a superzłoczyńcy absurdalni?
Problem, o którym piszę, najwyraźniej widać w kontrowersyjnym zakończeniu. Snyder, Goyer i Nolan zmuszają w nim Supermana by zamordował człowieka. I choć rozumiem dramatyzm tej sceny i wiem, czemu znalazła się w filmie, to tęsknie za bohaterem, któremu zawsze udawało się znaleźć inne wyjście. Prawdziwym, dobrym obrońcą słabszych, niesplamionym krwią innych.
Ameryka, głupcze
Nieprzekonująco wypada też obowiązkowy wątek patriotyczny. "Człowiekowi ze stali" blisko w nim do propagandowych "Transformersów" Michaela Baya, w których wielkie roboty są zaledwie postaciami drugoplanowymi, ustępującymi miejsca dzielnym marines.
Oczywiście Snyder, Goyer i Nolan nie popełnili błędów Baya, to wciąż opowieść o superbohaterze. Jednak obecność armii jest tu aż nadto wyeksponowana. Bijatykę pomiędzy Kryptończykami przerywają salwy z potężnych dział A-10 Thunderbolt. Superman oddając się w ręce ludzkości, poddaje się armii (dlaczego nie wybranemu w demokratycznych wyborach prezydentowi?). Ostateczny cios najeźdźcom zadaje nie Człowiek ze stali, ale umundurowany patriota, mówiący, iż piękna śmierć jest dla niego nagrodą. Pomiędzy walącymi się budynkami śmigają odrzutowce, zaś w ostatniej scenie Superman wprost zapewnia, iż jest Amerykaninem (choć nie podda się kontroli amerykańskiego rządu).
Czyżby Goyer bronił się przed oskarżeniami amerykańskiej prawicy, które spadły na niego 2 lata temu? W 2011 roku komiksowym światkiem wstrząsnął dość absurdalny skandal. W 900. numerze "Action Comics", serii w której debiutował Superman, opublikowano nowelkę (nie zaliczaną do kanonu) ze scenariuszem Goyera. Superman bronił w niej demonstrantów protestujących na ulicach Teheranu. Fikcyjne władze Iranu odczytały to jako interwencję Stanów Zjednoczonych, amerykańska dyplomacja potępiła więc Człowieka ze stali za działanie wbrew interesom kraju. W efekcie Kal-El zapowiedział zrzeczenie się amerykańskiego obywatelstwa, gdyż wartości, które wyznaje są ważniejsze niż polityka USA. A "prawda, sprawiedliwość i amerykański sposób życia już mu nie wystarczają".
W "Człowieku ze stali" Goyer nie pozostawia wątpliwości. Superman jest Amerykaninem. A amerykański sposób życia jest jedynym słusznym. Spójrzcie tylko na tych pięknych patriotów!
Kobiety herosów
Warto wspomnieć i o postaciach kobiecych. Najciekawszych w całym filmie, lecz zepchniętych na margines.
Podczas gdy odgrywany przez Henry'ego Cavilla Superman pozostaje obcy, milczący i niedostępny, wykreowana przez Amy Adams Lois Lane to postać z krwi i kości, przypominająca widzowi, iż stawką są tu ludzkie życia. Lane w końcu nie jest tylko damą w opałach, ale niezależną i odważną kobietą, dzięki której zwycięstwo w ogóle jest możliwe. Nareszcie nie musimy udawać, iż wierzymy w jej Pulitzera - wszak przeprowadza śledztwo i odkrywa tożsamość Supermana.
Podobnie rzecz ma się z matkami Człowieka ze stali. Zarówno Martha Kent (Diane Lane), jak i Lara Lor-Van (Ayelet Zurer) wypadają autentycznie. To silne kobiety, matki silnego mężczyzny. Aż dziw bierze, że to nie ich lekcje wspomina Kal-El, lecz wciąż powraca do pomnikowych, nieprzekonujących figur ojcowskich, w które wcielili się Kevin Costner i Russell Crowe. Zwłaszcza ten pierwszy, krytykując małego Clarka za uratowanie autobusu pełnego dzieci i poświęcając własne życie w absurdalnej scenie z tornadem, pozostaje papierowym bohaterem. Jakby wprost wyjętym z najgorszych epizodów komiksowego "Supermana".
Nawet w szeregach "tych złych" najciekawiej wypada postać Faory (Antje Traue). Milcząca wojowniczka (scenarzyści dali jej ledwie kilka kwestii dialogowych) wydaje się o coś walczyć, wierzyć iż czyni dobrze. W przeciwieństwie do Zoda (Michael Shannon), ratującego jedną rasę kosztem innej, miotającego się pomiędzy patriotyzmem a ludobójstwem, pełnego szacunku i nienawiści do swojego największego wroga - ojca (kryptońskiego) Supermana. To postać, która powinna mieć rozterki, wątpliwości, lecz Shannon idzie na łatwiznę. Odgrywa fanatyka, a nie wojownika. Psychopatę, a nie generała. Faora przynajmniej zdaje się myśleć racjonalnie.
Superbohater, na jakiego zasłużyliśmy
"Człowiek ze stali" pozostaje więc świetnym filmem, ale marną opowieścią o Supermanie. Snyder, Goyer i Nolan zgubili gdzieś swojego bohatera. Tak bardzo zależało im na pogłębieniu go psychologicznie, iż zapomnieli, że czasem cenniejsza jest prostota. W tym filmie nie ma Clarka Kenta, którego znacie z "Action Comics". Zamiast tego zaprezentowano nam nową postać - kogoś pomiędzy Wolverine'em, Batmanem, a Doktorem Manhattanem (pamiętacie jego rozmyślania o ludzkości?).
To wciąż ciekawszy obraz, niż proponowane przez Marvel Studios taśmowe produkcje, ale to marne pocieszenie. Superman zasługuje na więcej.