"Strażnicy". Zawłaszczone arcydzieło. Czego możemy spodziewać się po serialu HBO?
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
"Strażnicy" HBO to jeden z najbardziej wyczekiwanych seriali tej jesieni. Produkcja ma wszelkie predyspozycje, aby stać się hitem. Bazuje na najsłynniejszym komiksie XX w., a w obsadzie znalazły się gwiazdy. Ale to też serial obarczony ryzykiem. I to ogromnym.
Wczesnym rankiem 21 października subskrybenci HBO GO będą mieli okazję zobaczyć 1. odcinek serialowych "Strażników". Produkcji rozgrywającej się w świecie upadłych superbohaterów stworzonych w latach 80. przez Alana Moore’a i Dave’a Gibbonsa.
I choć trudno spekulować przed premierą, czy będzie to serialu udany, jednego możemy być pewni. Nawet, jeżeli HBO wysmaży arcydzieło pokroju oryginalnych "Strażników", Alan Moore będzie temu serialowi niechętny. I będzie miał ku temu dobre powody.
ZOBACZ TEŻ: Komiks - renesans gatunku
Ale zacznijmy tę opowieść tam, gdzie się rozpoczęła: w latach 80. Nie były to łatwe czasy dla superbohaterów, zwłaszcza tych ze stajni DC Comics – wydawnictwa posiadającego prawa do tak ważnych postaci, jak Superman, Batman czy Wonder Woman.
Głównym zmartwieniem szefów DC była strategia największego konkurenta. Marvel Comics w latach 60. zmienił zasady gry na rynku komiksów superbohaterskich. Zaproponował czytelnikom nowe podejście do herosów w pelerynach. Odmłodził ich, zdjął z piedestału, a przede wszystkim zbliżył do prawdziwego życia. Tak, by czytelnikowi łatwiej się było z nimi utożsamiać.
Podczas gdy Superman i Batman wciąż wygłaszali moralizatorskie komunały, okładając w kolejnych numerach identycznych superłotrów, Spider-Man zmagał się z problemami finansowymi i wciąż szukał pracy, Bruce Banner nienawidził tego, iż zmienia się w agresywną bestię, a Fantastyczna Czwórka próbowała ułożyć sobie życie rodzinne.
Na początku lat 70. doszło nawet do tego, że Spider-Man zainteresował się problemem narkotyków. Co stało w jawnej sprzeczności z postanowieniami obowiązującego wtedy w USA Kodeksu Komiksowego – spisu sztywnych wytycznych, według których miały być pisane komiksy i których autorzy DC drobiazgowo przestrzegali.
Ofensywa modnych i wyluzowanych bohaterów Marvela powoli wypierała sztywniaków z DC Comics. Sprzedaż spadała. Na początku lat 80. nawet dla konserwatywnego kierownictwa firmy stało się jasne, że coś musi ulec zmianie. Szukając nowych rozwiązań sięgano po młodych, modnych autorów. A wśród nich po Franka Millera i Alana Moore’a. I to właśnie za sprawą ich twórczości, w 1986 r. skończyła się superbohaterska Era Brązu (następująca po Złotej Erze i Srebrnej Erze), a zaczęła Era Mroku.
Miller stworzył "Powrót Mrocznego Rycerza" – komiks, w którym stary, sfrustrowany Bruce Wayne, obwiniający się o śmierć Robina, raz jeszcze przywdziewa strój Batmana i wyzywa na pojedynek pracującego dla rządu Supermana. Moore zaś napisał 12-odcinkową miniserię "Strażnicy" – zaczynającą się od śmierci superbohatera i poruszającą takie tematy, jak przemoc seksualna, nadużywanie władzy, korupcja amerykańskiego systemu politycznego i wojna atomowa.
Czym byli Strażnicy?
#
O tym, że "Strażnicy" to nie jest typowy komiks o superbohaterach, czytelnik przekonuje się już na pierwszych stronach – obserwując morderstwo Komedianta. Już sam fakt, że Moore i Gibbons pozwolili umrzeć superbohaterowi, był czymś niezwykłym. Wszak mowa o postaciach mitycznych, niemal nieśmiertelnych, żyjących w wiecznym tu i teraz niekończących się serii ze swoimi przygodami.
Co gorsza, choć z początku wydaje się, że noszący strój w paski i gwiazdy Komediant to harcerzyk w stylu Kapitana Ameryki, szybko wychodzi na jaw, że to brutal, niedoszły gwałciciel i zabójca działający na zlecenie rządu.
Dalej jest jeszcze gorzej: niebieskoskóry Doktor Manhattan – wszechmocny niczym Superman – pomaga Richardowi Nixonowi wygrać wojnę w Wietnamie, a następnie traci zainteresowanie ludzkością. Działający niczym Batman Rorschach to niebezpieczny psychopata i rasista. A superinteligentny i obrzydliwie bogaty Ozymandiasz knuje zagładę Nowego Jorku. I co najgorsze… może mieć rację.
Moore i Gibbons sięgnęli po zgrane superbohaterskie tropy, by wykręcić je na drugą stronę. Zignorowali fakt, że komiksy o herosach w pelerynach od dekad kierowane były do nastolatków i stworzyli prawdziwy komiks dla dorosłych. "Strażnicy" to opowieść nie tylko brutalna i pesymistyczna, ale i niezwykle skomplikowana konstrukcyjnie. Poruszająca niemożliwe do rozwiązania dylematy moralne, zadająca niewygodne pytania, wymagająca od czytelnika wysiłku intelektualnego i oczytania.
Weźmy chociażby powracające w komiksie pytanie "Któż strzeże samych Strażników?", będące echem łacińskiej sentencji "Quis custodiet ipsos custodes?" Juwenalisa. Moore i Gibbons słusznie zwracali uwagę, że w świecie, w którym istnieliby zamaskowani mściciele ich działalność rodziłaby szereg wątpliwości natury prawnej i podważała autorytet służb porządkowych.
W świecie "Strażników" kończy się to strajkiem policji i regulacjami prawnymi, w wyniku których superbohaterowie są zmuszeni albo do zawieszenia swojej działalności (co czyni większość), albo do pracy dla rządu (na co zgadzają się Doktor Manhattan i Komediant), albo do operowania poza granicami prawa (co wybiera Rorschach).
Spójrzmy na postać Doktora Manhattana – jedynego bohatera Strażników obdarzonego prawdziwą supermocą. Rząd USA wykorzystuje go, by wygrać wojnę w Wietnamie i szachować ZSRR. Ale jak długo istota o boskich zdolnościach sięgania w przyszłość i przeszłość i nieograniczonej mocy będzie się interesować prostackimi, z jej punktu widzenia, ludzkimi sprawami? I co się stanie z chwiejną równowagą międzynarodową, gdy w końcu się nami znudzi i odleci na Marsa?
Ale Moore i Gibbons przekraczali granice medium nie tylko na poziomie skomplikowania fabularnego. "Strażnicy" to komiks niezwykle kunsztownie skonstruowany. Już sam fakt, iż rozgrywa się na przestrzeni 12 albumów, współgra z powracającym motywem Zegara Zagłady wybijającego godziny do końca świata.
W komiksie zaskakująco dużo jest też prozy. Niemal każdy z rozdziałów kończy się a to artykułem, autorstwa któregoś z bohaterów, a to reklamówką perfum sprzedawanych w alternatywnym roku 1985, a to wstępem do wspomnień wydanych przez herosa na emeryturze.
A jakby tego wszystkie było mało, jest też w "Strażnikach" komiks w komiksie. Czytana przez jednego z bohaterów "Opowieść o Czarnym Frachtowcu" to przepiękny hołd dla komiksowych horrorów z lat 50., a przy okazji piracka historia świetnie korespondująca z fabułą "Strażników".
Moore kontra DC
#
"Strażnicy" już w momencie wydania zostali uznani za arcydzieło. Seria sprzedawała się tak dobrze, że na krótko pozwoliła DC Comics wyprzedzić Marvel Comics. Dziś komiks Moore’a i Gibbonsa regularnie pojawia się w najróżniejszych topkach i zestawieniach – nie tylko komiksowych (brak "Strażników" na jakiejkolwiek liście najlepszych komiksów wszech czasów natychmiast powinien obudzić podejrzliwość czytelnika), ale i książkowych (w 2005 r. "Time" umieścił go na liście 100 najlepszych książek wszech czasów).
Wydawałoby się, że autorstwo tak ważnego tytułu oznacza dla autorów pieniądze i sławę. Tymczasem, gdyby dać dzisiaj Alanowi Moore’owi możliwość cofnięcia się w czasie, najprawdopodobniej zdecydowałby się w ogóle nie pisać "Strażników". Bo, jak twierdzi, został oszukany i odebrano mu kontrolę nad postaciami, które stworzył.
Pamiętajmy, że rzecz działa się w latach 80. Sytuacja twórców komiksowych nie była wtedy komfortowa, ale rzeczy powoli zmierzały w lepszym kierunku. Jeszcze w latach 60. artyści byli ledwie wolnymi strzelcami do wynajęcia, zmuszanymi by przekazywać wydawnictwu prawa do swoich prac. Taką politykę miało zarówno DC Comics, jak i Marvel. Ludzie, którzy wymyślili kury znoszące złote jaja w rodzaju Kapitana Ameryki, Spider-Mana czy Supermana wbrew obiegowej opinii nie pławili się w bogactwie.
Renesans komiksu niezależnego w latach 70. i fakt, że dorastający czytelnicy coraz częściej zwracali uwagę na nazwiska autorów widniejące na okładkach, poprawiały pozycję negocjacyjną autorów. Ale Moore i Gibbons i tak musieli się zgodzić na zapis w umowie, mówiący, iż prawa do postaci wrócą do nich dopiero wtedy, gdy DC Comics przynajmniej na rok przestanie wydawać wznowienia.
Z powodu tego zapisu, pomiędzy rokiem 1987 a 2017 DC Comics wznawiał "Strażników" przynajmniej 24 razy, a sfrustrowany i rozżalony Moore postanowił nigdy więcej nie współpracować z wydawnictwem. Co okazało się nie być takie proste, bo potężnemu DC Comics tak bardzo zależało na twórczości Moore’a, że w 1998 r. wykupiło wydawnictwo WildStorm tylko dlatego, iż Moore był z nim związany umową.
Bezduszny skok na kasę
#
W przyzwyczajonym do tasiemcowych serii świecie komiksu bardzo rzadko zdarza się, by odnoszący sukces tytuł – zwłaszcza superbohaterski - nie doczekał się kontynuacji. Nic więc dziwnego, że DC Comics wielokrotnie próbowało namówić Moore’a i Gibbonsa do powrotu do "Strażników".
W latach 80., nim jeszcze Moore obraził się na DC Comics, krążyły plotki o pomysłach na serie poboczne. Największym entuzjazmem cieszył się projekt opowiedzenia o przygodach Minutmenów (poprzedników Strażników) w latach 40. Zdaniem Gibbonsa taka seria mogłaby z jednej strony oddać hołd bohaterom komiksowej Złotej Ery, z drugiej zaś pozostać wierna pesymizmowi oryginału.
Interesująco brzmiały też pomysły na serie o przygodach Komedianta służącego w Wietnamie czy Rorschacha walczącego z nowojorskim półświatkiem.
W 2010 DC Comics było tak zdesperowane, że zaproponowało Moore’owi układ – scenarzysta miał stworzyć nową serię, a w zamian wydawnictwo odzyskać prawa do oryginalnej serii. Ofertę sprowokował umiarkowany sukces ekranizacji filmowych "Strażników" w reżyserii Zacka Snydera. Obraz wprawdzie nie okazał się wielkim finansowym sukcesem (przy budżecie 130 mln dolarów, przyniósł 180 milionów przychodu), ale był na tyle udany, że przypomniał o marce zarówno fanom i krytykom.
Moore jednak odmówił, mówiąc, iż po 23 latach nie jest już zainteresowany swoimi bohaterami. Scenarzysta podkreślił przy okazji, że nie życzy sobie, by inni artyści tworzyli w uniwersum "Strażników".
Jak łatwo się domyślić, DC Comics i tym razem zignorowało uwagi scenarzysty, decydując się oddać serię w ręce innych. Stworzono nie jeden, a dziewięć prequeli, dopowiadających przeszłość niemal wszystkich występujących w komiksie postaci.
Pomimo oporów Moore’a projekt "Strażnicy. Początek" zyskał nieśmiałe błogosławieństwo Dave’a Gibbonsa i zaangażowano do niego całą plejadę komiksowych gwiazd. Okazało się jednak, że nawet zatrudnienie takich gigantów współczesnego komiksu jak Darwyn Cooke, Brian Azzarello, Joe Kubert i J. Michael Straczynski nie wystarczyło, by doskoczyć do poziomu Alana Moore’a.
Choć oczywiście projekt okazał się sukcesem finansowym i skłonił kierownictwo DC Comics do kolejnej kontrowersyjnej decyzji: w 2017 r. wystartował crossover "Doomsday Clock" mający wprowadzić bohaterów "Strażników" do głównego uniwersum DC Comics. 12-odcinkowa seria boryka się z ciągłymi opóźnieniami, ale ma dobrnąć do końca w grudniu 2019 r. Nic nie wskazuje, by była choć odrobinę tak dobra, jak "Strażnicy".
Niedościgniony oryginał
Problem tych dziwacznych prequeli, odprysków i kontynuacji leży nie tylko w tym, że powstają wbrew woli jednego z autorów oryginalnej serii. Zarówno "Strażnicy. Początek", jak i "Doomsday Clock" zupełnie rozmijają się z tym o czym mówią "Strażnicy" i w jaki sposób to mówią.
Najbardziej oczywisty zarzut sformułował sam Moore, dowodząc w jednym z wywiadów, iż wyjątkowość "Strażników" brała się m.in. z tego, iż była to zamknięta powieść graficzna. Przemienianie jej w kolejny niekończący się komiksowy tasiemiec, pełen przedziwnych postaci i odwiedzin z innych wymiarów, sprowadza historię do poziomu zwykłej historii o supeherosach. Tyle tylko, że nieco bardziej sfrustrowanych i zgorzkniałych.
Innym kłopotem jest polityka. Moore odważnie wkraczał w tematy omijane zazwyczaj przez autorów opowieści superbohaterskich. Stworzone przez niego postaci walczą w Wietnamie, dyskutują o zabójstwie Kennedy’ego i współpracują ze skorumpowanym gabinetem Richarda Nixona, który w alternatywnej rzeczywistości najprawdopodobniej kazał Komediantowi zamordować dziennikarzy chcących opisać aferę Watergate, a następnie zmienił konstytucję i zniósł limit dwóch kadencji.
Z kolei wymierzający sprawiedliwość na własną rękę Rorschach to postać, za pomocą której Moore kwestionuje mit twardego faceta, biorącego sprawy w swoje ręce – tak popularny w popkulturze lat 80. Zaś Doktor Manhattan jest nie tylko parodią Supermana, ale i metaforą wyścigu zbrojeń. Sam fakt jego istnienia i współpracy z rządem USA spycha ZSRR do narożnika i składnia do podejmowania desperackich kroków. Przez co alternatywny świat roku 1985 stoi na skraju wojny nuklearnej.
Moore i Gibbons zaszyli też w "Strażnikach" zaskakująco progresywną wizję świata. Jedną z pierwszych zamaskowanych bohaterek jest lesbijka, padająca ofiarą zbrodni z nienawiści. Z kolei Zakapturzony Sędzia to najprawdopodobniej niewyoutowany gej. Postaci nieheteronormatywne pojawiają się też na drugim i trzecim planie i zawsze przedstawione są z czułością.
Tworzone nie z pasji, a z żądzy zysku "Strażnicy. Początek" i "Doomsday Clock" unikają tak kontrowersyjnych tematów. A jeżeli już wchodzą w politykę, to tak, by nikogo nie drażnić.
Rorschach w ujęciu Briana Azzarello z niebezpiecznego psychopaty zmienia się w charyzmatycznego mściciela. Podobnie jest z Komediantem. Choć w oryginale to brutal usiłujący zgwałcić koleżankę i mordujący kobietę w ciąży, w "Strażnicy. Początek" przedstawiono go, jako być może nieco porywczego, ale tak naprawdę romantycznego zabijakę. Z kolei Zakapturzony Sędzia z człowieka stającego w obronie gwałconej kobiety przeistacza się w niebezpiecznego dewianta, postać wpisującą chyba w każdy kłamliwy stereotyp na temat gejów.
Czy serial uniknie podobnych wpadek? Na pewno przynajmniej jednej. Produkcja HBO to kontynuacja rozgrywająca się w zamkniętym uniwersum "Strażników", nie zahaczająca, jak "Doomsday Clock", o świat Supermana i Batmana. Ale czy jej twórcom wystarczy odwagi i umiejętności, by stworzyć dzieło naprawdę wyjątkowe? Czas pokaże.