Rozstała się z "Panoramą" bez wahania, wolała zawód lektorki. Krystyna Czubówna: telewizję trzeba traktować jak złą kochankę
Dziennikarka, prezenterka, najsłynniejsza polska lektorka, kobieta-legenda. Krystyna Czubówna nie boi się ryzyka zawodu, choć mówi, że jest "niewolnikiem swojej rozpoznawalności". – Może po prostu lubię tańczyć na linie – mówi.
Urszula Korąkiewicz: Czyta pani już przeszło 45 lat. Czy przez całą swoją karierę, a w szczególności u jej progu, przypuszczała pani, że stanie się pani najbardziej rozpoznawalnym głosem, a ostatnie zdanie „czytała Krystyna Czubówna” stanie się dla młodszych pokoleń wręcz kultowe?
Krystyna Czubówna: Oczywiście, że nie. Ale rzeczywiście, miałam marzenie, żeby być rozpoznawalną poprzez głos. Tylko, że gdy zaczynałam pracę, w radiu pracowali przede wszystkim mężczyźni o fantastycznych głosach, na tyle charakterystycznych, że gdy przypadkiem byłam z którymś z nich na ulicy, okazywało się, że ludzie oglądają się za nimi i zagadują. A przecież radio, nawet do dzisiaj, nie daje aż takich możliwości rozpoznawalności. Więc jako ta młoda dziewczyna miałam marzenie, żeby być tak rozpoznawalną jak oni. Wydawało mi się mimo wszystko, że to nie jest możliwe w przypadku kobiety. Ale przecież mamy prawo marzyć, ba, powinniśmy pozwolić naszym marzeniom się rozwijać, dopiero wtedy się spełniają. I najwyraźniej tak się stało w moim przypadku.
No właśnie, jest pani ewenementem wśród lektorów. Zwłaszcza, jak zauważyłam podczas spotkania z panią, jeśli chodzi o popularność wśród 20- i 30-latków.
Rzeczywiście, powiedziałabym nawet, że wyprzedziłam kolegów. Owszem, są bardzo rozpoznawalni, ale myślę, że żaden z nich nie doświadcza takich reakcji, z jakimi ja się codziennie spotykam. Najczęściej to zabawne historie. Kiedyś, w kolejce w sklepie młoda dziewczyna poznała mnie po samym odchrząknięciu, a całkiem niedawno starsza pani powiedziała mi na spacerze, że mi dziękuje, bo kojąco wpływam na ludzi. Zdaję sobie jednak sprawę, że to, jak reaguje na mnie zwykły przechodzień, jest dużą zasługą telewizji, w której pracowałam długie lata. Bo przecież to właśnie telewizja daje największą rozpoznawalność. I chociaż minęło już 16 lat od kiedy porzuciłam ten zawód, to nawet dzisiaj spotykający mnie na ulicy ludzie nie mają wątpliwości, że ja to ja.
Wspomina pani, że od rozstania z TVP minęło 16 lat. Co było powodem odejścia?
Och, to był rok 2002, to była zupełnie inna telewizja. Powodów było bardzo dużo, zresztą, zazwyczaj tak bywa, że tak poważne decyzje podejmujemy nie pod wpływem jednego bodźca, tylko to są naprawdę przemyślane sprawy. Prawdę mówiąc, już dużo wcześniej głośno mówiłam, że odchodzę. Wszystko się na to złożyło. I zmęczenie materiału, a przede wszystkim to, że zmieniało się oblicze informacji i ja się już pod tym nie podpisywałam.
Jakie powinny być informacje, pod którymi pani by się podpisywała? Do jakich standardów pani przywykła?
Zwykle jest tak, że gdy zaczynamy w czymś istnieć, to to początkowo się rozwija, potem z nami rośnie i rozkwita, a w końcu więdnie i się kończy. W przypadku „Panoramy” było tak, że to od razu był piękny kwiat. To był fantastyczny zespół bardzo dobrych dziennikarzy. Nie wiem, w jaki sposób Marcin Zimoch, pierwszy szef „Panoramy” nas zebrał, ale udało mu się. Wcześniej pracowaliśmy nad „Panoramą Dnia”, nadawaną wieczorem. Jako dziennikarz informacyjny, pracujący jeszcze w radiu, nie zgodziłam się na prowadzeniu go na żywo.
Wyglądało to więc tak, że część studyjna była nagrywana. Osoba prowadząca nagrywała trzy wejścia: początek, zagranie najważniejszą informacją i koniec. Dziennikarze z kolei przez cały dzień montowali obrazki i zbierali informacje, wszystko było zbierane razem i szło „live”. Ja przyjeżdżałam na 22.00 i na żywo czytałam pod te obrazki nadawanymi pomiędzy nagranymi wejściami. To była woda na mój młyn, to było coś, co bardzo lubiłam. Ale miałam wtedy maleńkie dziecko, więc m.in. z powodu marnego wynagrodzenia po jakimś czasie zrezygnowałam z tego. Ale nie minęło więcej niż rok, kiedy uznano, że Program Drugi TVP jest już na tyle ważny, ma zasięg ogólnopolski, że powinien mieć więcej wydań programów informacyjnych.
I właśnie Marcinowi Zimochowi powierzono to zadanie, żeby zebrać do „Panoramy” odpowiedni zespół dziennikarzy. Zawsze było najważniejsze wydanie było wieczorne, które na zmianę z Marcinem prowadziliśmy. To był fantastyczny czas, ponieważ byliśmy wszyscy młodzi, reprezentowaliśmy dobre dziennikarstwo, wyróżnialiśmy się od Jedynki przede wszystkim bardzo dobrą zagranicą. Nie chcieliśmy powielać depeszy zagranicznych, Które pojawiały się w Jedynce, mieliśmy swoich korespondentów, freelancerów, którzy rezydowali w różnych punktach świata, ale nie byli skażeni żadną manierą dziennikarską, a umieli to dobrze robić. Przysyłali nam świetne materiały z przeróżnych stron świata. Mieliśmy zupełną swobodę w tworzeniu informacji. Wynikało to z tego, że, jak nazywałam to z przekąsem „najważniejsze nabożeństwo” odbywało się w TVP 1 o 19.30.
Ale w końcu się to zmieniło?
Przez to, że Dwójka, kiedy powstała, nie obejmowała swoim zasięgiem całej Polski, to w mniemaniu polityków, była mniej ważna niż Jedynka. Myśmy nie mieli żadnych nacisków, mogliśmy tworzyć rzetelny program informacyjny na dobrym poziomie. Ale niestety, wszystko płynie, nic nie jest wieczne. Więc gdy szybko osiągnęliśmy ten pik, to później było już tylko gorzej. Zaczęło się zmieniać, gdy kolejno powstające rządy nie były w stanie przetrwać pełnych kadencji, w związku z tym mnożyła się liczba polityków i w końcu ten ołtarz w Jedynce był zbyt mały, żeby ich wszystkich uświęcać. Media stały się bardzo polityczne. Każda zmiana władzy powodowała, że te „garnitury” były wymieniane. Co jest oczywiście bolesne, bo moim zdaniem, o takich sprawach powinny decydować wyłącznie walory zawodowe.
Głównym hamulcem, który powstrzymywał mnie więc przed odejściem od 1999 r. był wspaniały zespół, który towrzyliśmy. Ale gdy widziałam, że ten zespół już nie istnieje, czułam, że odchodząc w 2002 r. nikogo nie krzywdzę. Pomyślałam, że mam już za sobą wystarczająco lat pracy, miałam już powyżej uszu mediów. Ponadto zawsze powtarzam, że do telewizji nie wolno się przywiązywać, tylko traktować ją jak „złą kochankę” (śmiech).
Dlaczego?
Nie można z nią wchodzić w trwały związek, bo z góry jest się na przegranej pozycji. To nie jest miejsce, w którym zostaniesz doceniony, uznany. Albo komuś schlebiasz i to obfituje pełną kieszenią, albo przeciwnie: jesteś wolny i niezależny, ale są sposoby, żeby ci dokuczyć i nie zarobisz. Nie chciałabym, żeby ktoś odnosił to do dzisiejszych realiów zatrudnienia. Podkreślam – nie wiem, jak dziś wygląda telewizja, bo kompletnie mnie to nie interesuje. Owszem, współpracuję robiąc taką czy inną rzecz dla różnych stacji, ale to nie ma nic wspólnego z byciem na kontrakcie, na etacie. Więc nie mam pojęcia, jak się teraz sprawy mają, mówię o tym, jak to wyglądało kiedyś.
Jak udawało się pani wcześniej godzić te wszystkie role? W końcu każdy z tych zawodów jest bardzo wymagający, a do tego pracochłonny i czasochłonny…
Tak, to prawda, ale myślę, że mam bardzo dobrą zdolność organizacji. Bo można przecież bardzo wielu rzeczy dokonać, ale trzeba mieć dobrze zorganizowany czas. Prawda jest też taka, że na drugie imię mam: pracoholiczka. Nie zostawiam dla samej siebie żadnej przestrzeni. Ale pracoholizm, jak sama nazwa wskazuje, to forma uzależnienia i to już tłumaczy, dlaczego nie możemy się od tego oderwać. Na swoje usprawiedliwienie powiem, że jeśli się kocha to co się robi, to tym trudniej jest znaleźć złoty środek. Zawsze uważałam, że nagrywanie dobrej audycji czy dobrego filmu to mój czas, spędzam go tak, jak chcę. Wcale nie czułam się gorzej, że jeździłam palcem po mapie i opowiadałam o dalekich zakątkach, a tak naprawdę to chętnie nosiłabym kable za Davidem Attenborough i z nim podróżowała.
Postanowiła pani w pełni poświęcić się zawodowi lektorki.
Pomijając ten okres dziennikarstwa informacyjnego i moment, w którym spikerowałam, przekwalifikowałam się. Chociaż wciąż pracowałam z newsroomem, pisałam im wiadomości, informacja zawsze była mi bliska. Zawsze byłam „prządką wielowątkową”. To, co kochałam robić, było ucieczką od wszystkiego zła tego świata. W audycjach i filmach mogłam się chować w cudzych tekstach, opowiadać o rzeczach, które mnie bezpośrednio nie dotyczyły, ale odgradzały od rzeczywistości, z którą się nie zgadzałam. Uznałam, że wtedy mogę już robić tylko to.
A jak to wygląda dziś? Czy wciąż zawód lektora to bardzo męski zawód? Czy są kobiety, które sobie w nim nieźle radzą, aspirują do bycia takiej klasy lektorką? Może już widzi pani kogoś, kto mógłby być kiedyś pani następczynią?
Dziewczyn wśród lektorów jest bardzo dużo. Czytają filmy dokumentalne, udzielają się w kanałach tematycznych, więc tej pracy nie brakuje. Ale czy którejś się uda zaistnieć tak jak mnie to nie wiem (śmiech). Nie śledzę ich karier. Moja ścieżka właściwie jest nie do powtórzenia. Chociażby dlatego, że nie ma już takiego radia w którym ja pracowałam. Nie ma takich poligonów doświadczalnych dla zawodowego lektorowania. Pamiętam, jak przyszłam do radia i pierwsza moja myśl była przerażająca. Byłam bardzo młoda, a wokół same „matuzalemy”. Pomyślałam, że będę musiała długo czeladnikować, zanim doczekam się zmiany pokoleniowej. Ale myślę, że to dobrze. Wiedzę fachową mogłam poprzeć później życiowym doświadczeniem. A dzisiaj dużo kobiet, które angażują się w czytanie to aktorki. Więc w dużej mierze pracują dwutorowo, nie rezygnują z aktorstwa, a lektorka jest tylko dopełnieniem.
Czy z pracy lektora da się wyżyć? Czy długie godziny spędzone nad tekstem są mówiąc potocznie opłacalne?
Myślę, zapewne jak wszyscy, którzy zdecydowali się wykonywać wolny zawód, że to jest zawsze ryzyko. W tym przypadku nie zna się dnia ani godziny. Bo może przyjść dobra propozycja, także pod względem finansowym, a można też się jej wcale nie doczekać. Paradoksalnie to, co jest najprzyjemniejsze, czyli czytanie filmów,jest najmniej opłacalne, z tego nie ma chleba. To się robi dla przyjemności. Oczywiście w zupełnie innej sytuacji są moi koledzy, którzy czytają fabuły, przez np. dziesięć godzin mogą przeczytać nawet kilka filmów. Dokumentów jest zdecydowanie mniej. Czytanie audiobooków z kolei, jest moim zdaniem pracą górnika na przodku, bardzo wyczerpującym zajęciem. W filmach jest jakaś magia i dziwnym sposobem ten sam czas spędzony na czytaniu filmu i książki nie ma porównania, jeśli chodzi o stopień zmęczenia.
Myślę jednak, że dziś nie brakuje miejsca dla pracy z głosem, świat stał się bardzo multimedialny. Ale jeśli chodzi o lepsze pieniądze, to można je zdobyć czytając np. różnego rodzaju prezentacje czy biorąc udział w reklamach. Ale ja jestem niewolnikiem swojej rozpoznawalności. I nie mogę, jak moi koledzy, wystąpić ot tak w jakimś bloku reklamowym. Bo ja, znając te głosy wiem, kto co czyta, państwo nie. A mnie rozpoznacie od razu! Muszę liczyć na jakąś „dużą, ważną rzecz” która się czasami trafia, czasami nie, czasem trafiają się ciekawe propozycje średniego kalibru. Trzeba mieć odwagę podjęcia wyzwania albo odrzucenia na rzecz czegoś fajniejszego. Ale myślę, że trzeba mieć taką naturę. Mi absolutnie nie przeszkadza fakt, że uprawiam wolny zawód i że nie wiem, co przyniesie jutro, czy w przyszłym miesiącu przyniesie dobry zarobek czy będzie biednie. To jest ryzyko, które niesie ze sobą ten zawód i ryzyko, które lubię. Być może lubię metaforycznie tańczyć na linie? (śmiech).
Podejmuje pani także nietypowe wyzwania. Nieczęsto zdarza się, że skusi się pani przeczytać film fabularny, jak ostatnio „The Room”, okrzyknięty najgorszym filmem świata. A przecież to nie wszystko. Czytała panie nawet kwestie do skeczy kabaretowych. Czy trudno namówić panią na współpracę nad projektem z zupełnie innej bajki?
Kompletnie nie, a wręcz przeciwnie! Mówię „nie” tylko kwestiom politycznym. Nie zgodziłam się np. na przeczytanie tekstu do filmu o ulach, które są zainstalowane na dachu Sejmu. Więc jeżeli zbliżamy się do kwestii polityki, to nie ma takiej kwoty, za którą bym się sprzedała (śmiech). Ani w jedną ani w drugą stronę. Jestem tak daleko od polityki jak to tylko możliwe.
Natomiast wszystko, co inne – zawsze. Jedynym kryterium jest to, czy to coś będzie wartościowe. Po tylu latach nawet ze sposobu jak ktoś ze mną rozmawia czy wysyła do mnie maile, potrafię wyczuć (zazwyczaj trafnie) z kim mam do czynienia. Jeżeli zwracają się do mnie pasjonaci tego co robią, zawsze ich wesprę. Co nie znaczy, że każdy, kto do mnie zadzwoni może liczyć na moją przychylność (śmiech). Ważne jest, bym mogła podpisać się pod ideą, żeby z jakiegoś powodu było mi to bliskie. A nie ukrywam, że fakt, że młodzi ludzie wciąż mnie odnajdują i zwracają się do mnie, bardzo mi schlebia, żadna gratyfikacja nie dałaby mi takiego samozadowolenia. Odmawiam w momencie, kiedy podskórnie czuję, że są nabzdyczone, nadmuchane, nieszczere. A gdy jestem już w środku takiego przedsięwzięcia, podchodzę do tego zawodowo i na poważnie, ale daje mi to tylko satysfakcję.
Krystyna Czubówna gościła podczas gdańskiego Octopus Film Festival mierząc się z prawdopodobnie najsłynniejszym złym filmem w historii kina. "The Room" – opus magnum Tommy’ego Wiseau to bowiem obyczajowa opowieść o poczciwym bankierze zdradzanym przez ukochaną. Absurdalne sceny i bezsensowne dialogi po latach zyskały liczne grono fanów, głównie fanów kina klasy B. Podczas festiwalu widzowie mieli niepotwarzalną okazję zobaczyć produkcję „uskrzydloną” spokojnym, opanowanym głosem Krystyny Czubówny i jej niezaprzeczalnym poczuciem humoru. Podczas „najbardziej nieokrzesanego festiwalu filmowego w Polsce” można było obejrzeć także najciekawsze, najbardziej szalone i niewiarygodne filmy gatunkowe: najgorsze filmy świata, zapomiane klasyki czy nowatorskie produkcje.