Rock'n'rollowe życie Jana Borysewicza omal go nie zabiło
None
Barwne życie
Od początku istnienia grupy Lady Pank Jan Borysewicz był jej filarem. Zasłynął jako współtwórca wielkich przebojów. Gdyby nie jego talent, niektóre największe hity zespołu mogłyby nigdy nie powstać. Mimo ponad 40 lat zawodowego grania, wciąż pozostaje aktywnym muzykiem. Właśnie skończył 59 lat.
W świadomości Polaków zapisał się niestety także jako stały bywalec zakrapianych alkoholem imprez oraz stereotypowy przedstawiciel rockandrollowego trybu życia.
Wielokrotnie szokował wszystkich swoim zachowaniem, a ekscesy z jego udziałem stawały się tematem numer jeden plotkarskich mediów. Gdyby zebrać wszystkie te wydarzenia, mogłaby powstać niejedna książka przygodowa.
Początki Lady Pank
Jan Borysewicz przyszedł na świat 17 kwietnia 1955 roku we Wrocławiu. Od najmłodszych lat przejawiał zainteresowanie muzyką i już jako mały chłopiec chciał zostać perkusistą. Szybko jednak porzucił ten instrument, zamieniając go na ciekawszą jego zdaniem gitarę. Pod okiem Mariana Koniecznego zgłębiał jej tajniki we wrocławskim Domu Kultury.
Wraz ze swoim kolegą Andrzejem Mogielnickim, założył zespół o nazwie Żużel. Mniej więcej w tym samym czasie panowie skomponowali utwór "Mała Lady Punk", który później dał nazwę całej formacji - Lady Pank. Do składu zaproszono wokalistę Janusza Panasewicza. Mimo przewrotnego szyldu, jej styl nie miał nic wspólnego z punkiem, był raczej klasycznym pop-rockiem, uzupełnionym domieszką takich gatunków jak blues czy reggae. Kapela szybko zyskała popularność i permanentnie okupowała krajowe listy przebojów.
Rock'n'roll był nie tylko tworzoną przez nich muzyką, ale także stylem życia...
Międzynarodowy skandal
Podczas unijnej imprezy, na której Borysewicz i spółka byli muzycznymi gwiazdami, artysta delikatnie mówiąc, nieco się zapomniał i wyrzucił z koncertu gości z Niemiec, Holandii i Francji oraz władze województwa lubuskiego.
- Wy tam, w tych garniturach, wypier...ć z tych ławek! Dla emerytów nie gramy! - krzyczał ze sceny.
- Borysewicz już jak wysiadał z busa zachowywał się dziwnie - zauważyła fanka zespołu. Idący przodem menedżer pokazywał mu, gdzie są rozłożone kable, żeby się nie potknął.
Kompromitacja w warszawskim klubie
Przez długie lata gitarzyście udawało się unikać kompromitacji przed kamerami, a jego wybryki były często pomijane i zapominane przez dziennikarzy. Jednak alkohol w końcu musiał doprowadzić do spektakularnej wpadki.
Borysewicz kilka lat temu pojawił się w jednym z warszawskich klubów w towarzystwie dwóch młodszych dziewczyn. Od razu zaczął z nimi pozować do zdjęć, uśmiechając się i wyrażając swoją głęboką miłość do świata. W pewnym momencie z jedną ze swoich towarzyszek zaczął się dość obscenicznie całować.
Nie był to koniec jego wybryków tego dnia. Artysta szybko ruszył na parkiet, chcąc za wszelką scenę udowodnić swoje taneczne umiejętności. Niestety jego występ szybko obrócił się kompromitujący pokaz. Muzyk znalazł sobie nową partnerkę, której wsadzał ręce pod spódnice i coraz bardziej gorszył zgromadzonych gości.
To zachowanie rockmana nie zjednało mu sympatii wśród osób zebranych w klubie. Na jego poczynania patrzono coraz bardziej krytycznym wzrokiem... Niestety nie był to koniec wybryków gwiazdy tego wieczoru.
Walka z ochroniarzem
Po wypiciu kolejnej butelki z wysokoprocentowym trunkiem, artysta ruszył w kierunku wyjścia. Tam niestety czujny ochroniarz zwrócił mu uwagę, że wypite przez Borysewicza drinki nie zostały opłacone. Wywiązała się kłótnia i nieomal doszło do rękoczynów.
Wszystko to wzbudziło zainteresowanie zgromadzonych fotoreporterów i jak nie trudno się domyślić, zrobione tej nocy zdjęcia, szybko trafiły do polskich mediów, zwłaszcza tych plotkarskich.
O krok od śmierci
Taki styl życia i podobne ekscesy musiały się w końcu odbić na jego zdrowiu. Gitarzysta wspomina, że od śmierci dzieliło go zaledwie kilka godzin. Uratował go kolega i mnóstwo szczęścia.
Już w wieku 30 lat przeszedł pierwszy, ukryty zawał. Jednak ten, który dopadł go kilka lat temu, był dużo groźniejszy i nie powinien zostawić muzykowi szans na przeżycie.
- Szczęśliwie zawał nie dopadł mnie w domu, 50 kilometrów od Warszawy. Poza tym miał mi kto pomóc. Kiedy poczułem, że nie jest ze mną dobrze, jeździliśmy z kolegą po mieście, załatwialiśmy sprawy. Od razu poprosiłem go, żeby to on przesiadł się za kierownicę. Pół godziny później byliśmy już w szpitalu na Banacha. Kolega pędził jak wariat, nie zważając na znaki drogowe i czerwone światła. Opłacało się. Miałem w 95 procentach zamkniętą lewą komorę serca. Prawdopodobnie gdybym zgłosił się do szpitala kilka godzin później, nie rozmawialibyśmy w tej chwili ze sobą - mówił Borysewicz w wywiadzie dla "Gali".
Koniec z alkojolem
Dla osób śledzących karierę muzyka dosyć szokującym może okazać się fakt, że Borysewicz w zeszłym roku postanowił zupełnie odstawić alkohol. - Powiedziałem sobie, że przestaję. Bez żadnej terapii - przyznał muzyk.
- Powiedziałem sobie, że już nie upadnę. Po moich urodzinach, które trwały jakieś dwa i pół miesiąca, zostały dwie butelki whisky. One stoją u mnie w domu i patrzę na nie, żeby zapamiętać ten dzień, w którym powiedziałem "koniec" - opowiada dumnie muzyk.
Czy to oznacza także koniec ze skandalami? Jak na razie trudno doszukać się jakichkolwiek kontrowersyjnych wydarzeń z udziałem Jana Borysewicza. Czy dzisiejsze urodziny muzyka również będą obchodzone dwa i pół miesiąca?