Robert Makłowicz: odejście z telewizji to było prawdziwe błogosławieństwo© East News

Robert Makłowicz: odejście z telewizji to było prawdziwe błogosławieństwo

Przemek Gulda

Gotuje, podróżuje, korzysta z życia i wciągająco o tym opowiada. Polacy go za to pokochali. Robert Makłowicz w rozmowie z WP opowiada o tym, jak doszedł do swojej dzisiejszej pozycji i co myśli o memach, których jest bohaterem.

Przemek Gulda, Wirtualna Polska: Łapię pana w przerwie między nagraniami. Co pan przygotowuje?

Robert Makłowicz: W zasadzie już skończyłem. Jak wiadomo nie da się teraz nigdzie wyjechać, restauracje są zamknięte, więc postanowiłem zarejestrować materiał we własnej kuchni. Będę oczywiście opowiadał przede wszystkim o przepisach i potrawach świątecznych i noworocznych, bo wiadomo, że to dziś najbardziej gorący temat. Dla wielu osób to będą inne święta niż zwykle, postaram się więc, żeby chociaż pod względem kulinarnym były dla nich przyjemne. Postaram się wnieść do ich domów trochę radosnej, świątecznej atmosfery. O to może być w tym roku dużo trudniej niż w poprzednich latach.

Ale to nie jedyna rzecz, którą pan teraz robi...

To prawda. To gorący okres. Cały czas nagrywam mnóstwo rzeczy, duża część z nich nie jest szeroko dostępna - to streamowane pokazy na żywo dla firm, w których uczestniczą osoby, które tam pracują, albo takie, które zostały zaproszone na firmowe spotkania przedświąteczne. Łączę się z nimi, często z własnej kuchni i gotujemy wspólnie. Jestem dumny z jednego z ostatnich występów tego typu: oglądało mnie aż 800 osób i udało nam się wspólnie zrobić grzane wino. Wyszło bardzo smaczne.

Kilka lat temu podjął pan bardzo znaczącą dla swojego dalszego życia decyzję, żeby odejść z TVP, a całkowicie z
telewizją rozstał się przed kilkoma miesiącami. Jak pan ją dziś ocenia?

Nie mam żadnych wątpliwości: to było prawdziwe błogosławieństwo. Przy czym warto nadmienić, że nie była to do końca decyzja polegająca na tym, że nagle postanowiłem przenieść się do internetu. To raczej telewizja nie miała mi już nic ciekawego do zaproponowania.

A internet ma?

Od dawna myślałem o internecie, o serwisie YouTube, ale zawsze miałem coś innego, pilniejszego do zrobienia. Ale w pewnym momencie po prostu uznałem, że trzeba spróbować, rzuciłem się w ten internetowy wir i bardzo szybko mnie wciągnął. Efekty okazały się rewelacyjne - niedawno ilość odsłon mojego kanału przekroczyła 20 milionów. Nie ukrywam, że jestem trochę w szoku. I, oczywiście, jestem bardzo zadowolony z takiego obrotu sprawy. Internet dał mi coś bezcennego - wolność. Mogę robić to, co mi się podoba i tak, jak mi się podoba. Nikt mi nie mówi, co mam mówić i w jaki sposób.

Skąd pan bierze pomysły na swoje programy?

Znikąd, czyli z głowy. To jest tak naprawdę bardzo proste: chcę kontynuować to, co robię już od dwudziestu lat - pokazywać ludziom świat przez pryzmat kuchni i kultury. To ważne zwłaszcza teraz, kiedy nie można nigdzie jeździć. Więc jest to dziś w zasadzie jedyny sposób, żeby "podróżować". Zresztą znam go bardzo dobrze.

To znaczy?

Pamiętam to z czasów młodości, jeszcze w PRL, kiedy podróżowanie było bardzo ograniczone, a w niektórych przypadkach wręcz niemożliwe. Wtedy kuchnia była dla mnie znakomitym substytutem dalekich podróży. Ale nie mogę powiedzieć, że cały ten rok spędziłem w domu. Kiedy tylko ograniczenia zostały nieco poluzowane, przejechałem latem całą Polskę. No i mam już plan na wyjazdowe wyjazdy. Niech tylko ten wirus da nam trochę spokoju.

Gdzie się pan wybiera?

Na początku, jak to zimą, oczywiście w Alpy. Nie mogę narzekać na brak pomysłów, a przede wszystkim - na brak pracy. To jest wielkie szczęście, przecież tak wiele osób ma teraz bardzo ograniczone możliwości pracy albo wręcz ją straciło. Mam zresztą wrażenie, że wiele zjawisk, w których się dziś "ćwiczymy" zostaną z nami już na stałe. Sam pamiętam przecież takie sytuacje, kiedy leciało się przez pół Europy na godzinne spotkanie. Teraz załatwia się to przez internet. Okazało się, że nie wszystkie tego typu podróże były potrzebne, nawet jeśli to były rozmowy, jak to się mówi, "nie na telefon". Ale nie ukrywam - moja tęsknota za światem jest po prostu ogromna.

Tęsknota za światem to dla pana też tęsknota za domem. Mieszka pan w Polsce, ale ma pan też dom za granicą. Który jest ważniejszy?

Kraków, oczywiście, że Kraków jest najważniejszy. Ale nie ukrywam, że bardzo się cieszę z domu w Dalmacji i jeżdżę tam tak często, jak tylko się da. Chorwacja, a zwłaszcza właśnie Dalmacja, fascynowały mnie od dawna, zarówno jeśli chodzi o kuchnię, jak i o kulturę, klimat, krajobrazy czy ludzi. Kiedy więc pojawiła się możliwość, żeby tam zamieszkać, nie wahałem się ani przez moment. Szybko okazało się, że żyje się tam wspaniale - rzeczywistość zdecydowanie potwierdziła moje oczekiwania i marzenia. Nauczyłem się języka na tyle, żeby móc się tam swobodnie porozumiewać i dziś czuję się tam rzeczywiście jak w domu. Jeżdżę tam tak często, jak tylko się da. Ale do Krakowa zawsze wracam z radością.

Musi pan sobie zdawać sprawę, że w ostatnim czasie stał się pan pozytywnym bohaterem memów...

No zdaję, zdaję. Siłą rzeczą trzymam przecież rękę na pulsie internetu. Nie wydaje mi się, żeby powodem były jakieś moje nadzwyczajne zalety, to o wiele prostszy mechanizm - stałem się uosobieniem spraw, za którymi ludzie teraz bardzo tęsknią: podróży, dobrego jedzenia, radości z drobnych rzeczy. A przy okazji - czegoś, co można nazwać dogadzaniem sobie.

W memach z panem bardzo często pojawiają się zwierzęta. Są ważne w pana życiu?

Bardzo. Zawsze miałem w domu jakieś zwierzę. Z reguły były to psy, ale moje dzisiejsze życie nie pozwala mi mieć psa - nie da się z nim przecież tyle podróżować. Teraz mam za to kota, to Brytyjczyk, Winston. Dość już wiekowy - ma 15 lat, ale jest w świetnej formie. Niestety, jestem na niego potwornie uczulony, ale poświęcam się dla niego i regularnie przyjmuję leki antyalergiczne.

Wspomniał pan o dogadzaniu sobie. Lubi pan sobie dogadzać? Sprawia pan wrażenie osoby wyjątkowo szczęśliwej...

Jasne, że zdarzają mi się w życiu gorsze momenty, tego się przecież nie da uniknąć, ale rzeczywiście, zasadniczo jestem bardzo szczęśliwy. I gdybym miał dawać receptę na szczęście, moim zdaniem chodzi przede wszystkim o to, żeby robić to, co się kocha. Tak jest w moim przypadku. Mam to szczęście, że robię dokładnie to, co mnie naprawdę kręci. Nie myślę codziennie wieczorem: o nie, jutro rano znów trzeba iść do pracy. Bo moja praca mnie fascynuje, zaskakuje na każdym kroku, nieustannie przynosi nowe wrażenia. Frustracja, którą przeżywa wiele osób, bierze się zwykle z jałowości codzienności, moja codzienność w żaden sposób nie jest jałowa.

To się oczywiście nie wzięło znikąd. Długo pan na to pracował. Jak to było?

Rzeczywiście. To szło, że tak powiem, dwutorowo: długo szukałem tego, co mi naprawdę sprawia przyjemność, zanim odkryłem, że chodzi przede wszystkim o kuchnię. A dwa - długo dochodziłem do tak samodzielnej i niezależnej pozycji, jaką mam dziś. A zaczynałem naprawdę ciężko: kiedy w młodości pierwszy raz wyjeżdżałem na Zachód, pracowałem fizycznie, żeby się utrzymać. Zatrudniałem się na budowach, murowałem, tynkowałem, musiałem się ubrudzić, żeby zarobić. Ale byłem optymistą - wierzyłem, że to się kiedyś zmieni, że system się skończy, a ja będę mógł spróbować swoich sił w innych sprawach.

Udało się.

Rzeczywiście - potem przez wiele lat byłem dziennikarzem. I już wtedy czułem, że ciągnie mnie w stronę tematów związanych z jedzeniem - zostałem krytykiem kulinarnym. I to był pierwszy ważny krok w tę stronę, po której jestem dziś. Drugą decydującą sprawą była zasada, którą przyjąłem bardzo wcześnie w swoim życiu zawodowym: żeby wszystko robić na swoich własnych zasadach. Tego się trzymam i ludzie, którzy ze mną współpracują, wiedzą, że nie mogą mi niczego narzucić i do niczego zmusić. I może to jest właśnie dobra recepta na szczęście?

Źródło artykułu:WP magazyn
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)