Restart koszmaru
Fabuła "Diefenbacha" jest najmniej reprezentatywną stroną tego komiksu. Jego fenomen nie tkwi bowiem w historii czy w postaciach. Te są jedynie pretekstem do ukazywania mrocznych, pełnych niepokoju i perwersji wizji. Niczym w grze RPG czytelnik zostaje wcielony w rolę anonimowego mężczyzny żyjącego z okradania zwłok poległych na polu bitwy. Schwytany w dość niejasnych okolicznościach przez łowcę czarownic zostaje poddany (wraz z czytelnikiem) torturze polegającej na mozolnym odkrywaniu celu ich wspólnej podróżny. Zamiast typowych dla gatunku fantasy spotkań na drodze czy epickich starć, historię ożywia łowca snując niepokojące opowieści odkrywające mroczną tajemnicę pewnego klasztoru.
09.12.2011 | aktual.: 29.10.2013 17:06
Komiks Szneidera ujmuje ciężkim, surowym klimatem średniowiecza oraz wysmakowaną szatą graficzną. Oba czynniki są ze sobą mocno splecione, nastrój dzieła płynie bowiem wprost z każdego detalu opowieści. Świat w jakim umieszczeni są główni bohaterowie, hiena cmentarna i łowca, przypomina nieco wcześniejsze wizje kreowane przez autora. Podobnie jak w "Hildskjalf" dużą rolę odgrywa tu świat przyrody - mrocznej, tajemniczej, a niekiedy majestatycznej. Ponure ruiny, leśne ostępy, wilgoć bagien, bezkresne wzgórza dominujące nad spokojnym fiordem. Szneiderowi udało się wyczarować niezwykle sugestywny świat inspirowany przekazem i okładkami black metalowych zespołów (Satyricon, Burzum, Summoning). Zresztą muzyka ta staje się idealnym podkładem do recenzowanego dzieła.
Jednakże wachlarz inspiracji i zapożyczeń autora jest znacznie szerszy niźli tylko norweska odmiana ciężkiego grania. Rewelacyjna finałowa scena na bagnie, gdy Magdalena wynurza się z odmętów ukazując całą swą upiorność, jest przecież żywcem wyjęta z klipu do "Disposable Teens" Marilyn Manson. Alter ego Briana Warnera uosabia również łowca, który pod szerokim rondem kapelusza skrywa oblicze artysty. Szneider zresztą do jego twórczości odwoływał się aż nader często w swoich wcześniejszych komiksach. Z kolei w bardziej dynamicznych scenach pojedynków jego kreska przypomina kultowe mangi, "Akirę" Otomo i "Eden" Endo.
Lektura ,,Zanim wzejdzie świt" jest dość osobliwym przeżyciem estetycznym. Zaczyna się kilkoma stronami, które mimo wielu graficznych niedociągnięć skutecznie wciągają nas w atmosferę grozy i tajemnicy. Następnie kreska zmienia się w bardziej atmosferyczną i wysublimowaną, gdy słuchamy opowieści o Magdalenie. Podróż przez knieje jest wyjątkowo udanym hołdem składnym potędze natury zgodnie z filozofią norweskiej sceny black metalowej. W końcu zaś autor serwuje nam kadrowanie i dynamikę charakterystyczną dla kultowych japońskich mang, by zaraz potem zaszokować kliszami z obscenicznej twórczości Marylin Manson i niezwykle sugestywnymi scenami gore. Lektura to zaiste ponura, skutecznie budująca atmosferę wszechobecnej zgnilizny i nieuchronności zagłady. I chyba to, a nie opowiedzenie wciągającej historii, było głównym celem autora "Diefebacha".
W wywiadzie dla ,,Ziniola" autor powiedział, że zależy mu na robieniu komiksów, po których ludzie będą pamiętali konkretne sceny niczym w filmach. Ambitne to zamierzenie zostało zrealizowane z pełnym sukcesem. Szkoda tylko, że tak wiele z nich przerysowanych jest z wrażeń jakie wywarły na nim czyjeś dzieła. Osobliwy misz-masz stylów i konwencji sprawia wrażenie niespójności stylistycznej artysty. Z drugiej jednak strony rzadko kiedy zdarza się album, do którego tak chętnie wracałoby się, by po prostu go przejrzeć i napawać się kunsztem i bogactwem graficznego przedstawienia.