''Rambo'': Sylvester Stallone i desperackie ratowanie kariery

''Rambo'': Sylvester Stallone i desperackie ratowanie kariery
Źródło zdjęć: © East news

18.05.2016 11:04

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

W ostatnich miesiącach sporo mówiło się o nakręceniu kolejnej odsłony serii o Johnie Rambo. Początkowo miał to być piąty film kinowy, w którym ikoniczny bohater grany przez Sylvestera Stallone'a wracał do USA, aby po raz ostatni stawić czoła przeciwnikom. Z czasem ta koncepcja upadła. Zamiast tego pojawił się pomysł stworzenia serialu, ale już z innym aktorem – Stallone miał być jednak zamieszany w ten projekt. Ostatecznie aktor zmienił zdanie i wycofał się z całego przedsięwzięcia.

Tym samym pomysł trafił na półkę, gdyż w oczach widzów postać Rambo jest jednoznacznie utożsamiana ze Stallonem. Wydaje się jednak, że prędzej czy później i tak zostanie zrealizowany, gdyż kryje się w nim zbyt duży potencjał marketingowy, aby producenci dali mu się marnować. Nie w czasach, gdy remakuje i przerabia się wszystko, na czym można zarobić.

Kino zna niezliczoną ilość tego rodzaju postaci, którym nie straszne są żadne przeciwności losu, ale Rambo to bohater inny niż wszyscy. Nie bez powodu to nazwisko w powszechnej świadomości funkcjonuje jako synonim niezniszczalnego wojaka, w pojedynkę obracającego w pył zastępy zbirów. Nawet ktoś, kto pogardza kinem akcji i szczyci się nieobejrzeniem w życiu ani jednego filmu z Sylvestrem Stallonem, na pewno kojarzy tę postać. Bo nie kojarzyć po prostu się nie da.

Powstały do tej pory cztery filmy o Johnie Rambo. Część pierwsza, na której będziemy się skupiać, znacząco różni się od reszty. Tego filmu praktycznie nie można zestawiać z jego kontynuacjami, gdyż dzieli je wielka przepaść stylistyczna i intelektualna. „Rambo: Pierwsza krew” jest poważną, opowiedzianą zupełnie na serio historią. Kontynuacje to czysto rozrywkowe, przerysowane filmy, których symbolem jest scena, gdzie niezniszczalny heros strzela z łuku do helikopterów. Pierwsze spotkanie z Rambo to zaś kino, którego nie trzeba brać w ironiczny nawias.

Jak to wszystko się zaczęło
Książka kanadyjskiego pisarza Davida Morrella trafiła do księgarń w 1972 roku i szybko stała się bestsellerem. Mroczna i brutalna powieść o młodym weteranie wojny w Wietnamie, kompletnie niepotrafiącego odnaleźć się po powrocie do USA, urzekła również producentów filmowych, którzy uznali, że warto ją przenieść na srebrny ekran. Jednak ten projekt długo przechodził z rąk do rąk, zmieniały się wytwórnie, reżyserzy, koncepcje co do scenariusza i oczywiście obsada. Dość wspomnieć, że na przestrzeni lat w dyskusjach o tym, komu miałaby przypaść główna rola,* przewijały się takie nazwiska jak Robert De Niro, Steve McQueen, Al Pacino, Michael Douglas czy nawet John Travolta.* Z różnych powodów żaden z tych wariantów nie doszedł do skutku.

Sprawy zaczęły przybierać szybszego tempa dopiero, gdy do gry wkroczyło Carolco. Ta prowadzona przez pochodzącego z Libanu Mario Kassara i urodzonego w Budapeszcie Andrew Vajna firma zrealizowała już kilka filmów, ale to ekranizacja powieści Morrella miała być przepustką do stawu z najgrubszymi rybami Hollywood. Główną rolę zaproponowali Stallone'owi, z którym współpracowali już przy piłkarsko-wojennej „Ucieczce do zwycięstwa”. Na stołku reżyserskim zasiadł zaś sprawny rzemieślnik Ted Kotcheff.

Popularny „Sly” znajdował się wtedy w bardzo specyficznym punkcie kariery. Był jedną z największych gwiazd, ale jego nazwisko kojarzono wyłącznie z serią o bokserze Rockym. Te filmy były wielkimi przebojami, jednak oprócz nich produkcje sygnowane nazwiskiem Stallone'a niezbyt dobrze radziły sobie w amerykańskich kinach. Aktor rozpaczliwie pragnął więc ugruntować swoją pozycję w przemyśle filmowym. Stallone wiedział, że od sukcesu lub porażki zależy jego kariera – wyłącznie jako Rocky nie utrzymałby się w pierwszej lidze. Dlatego bezpardonowo wymógł, aby w scenariuszu dokonano kilku zmian – to one być może przesądziły o tak gigantycznym sukcesie filmu. Bo paradoksalnie kluczem do sukcesu był tutaj brak poszanowania dla powieści Morrella.

Ekranizować nie każdy umie
Istnieje popularny pogląd, jakoby ekranizacje zawsze odstawały poziomem od literackich pierwowzorów i nigdy nie wychodziły obronną ręką z tego rodzaju konfrontacji. Oczywiście istnieje wiele złych adaptacji doskonałych książek, ale powodem ich istnienia jest niewłaściwe podejście do tematu. Trzeba bowiem pamiętać, że oba media bardzo się różnią, a zabiegi stylistyczne sprawdzające się w jednym, zupełnie nie działają w drugim.

Udana ekranizacja nie może być próbą transplantacji oryginalnego tekstu w skali jeden do jednego. W walce na głębię, wielowątkowość i bogactwo psychologiczne, ruchome obrazy nie mogą prześcignąć zalewu słów. Dlatego dobrze jest potraktować literacki pierwowzór tylko jako punkt wyjścia i swobodnie przestawiać akcenty, żeby osiągnąć nową, bardziej wizualną jakość. Jeśli nie można czegoś przekazać słowami, należy umiejętnie to pokazać. Nie bez powodu na późniejszym etapie kariery Stanley Kubrick preferował ekranizować książki, których nie uważał za wybitną literaturę. W jego mniemaniu starcia z genialnie napisaną powieścią nie dało się wygrać, stąd reżyser wolał książki, do których nie podchodził z nabożną czcią. Mógł wtedy brać z oryginału tylko te elementy, które potrzebował, bez żalu rozstając się z innymi. Tak było na przykład ze „Lśnieniem” Stephena Kinga, czyli jednym z najwyżej ocenianych horrorów w dziejach X muzy.

Zarówno Francis Ford Coppola przy „Ojcu chrzestnym” jak i Peter Jackson przy „Władcy Pierścieni” nie bali się dokonywać daleko idących, czasami nawet fundamentalnych zmian w materiale wyjściowym, aby uczynić go bardziej filmowym. W przeciwieństwie do Kubricka, oni szanowali książkowe oryginały, ale doskonale rozumieli język filmu i wiedzieli, że trzeba podchodzić do tematu z otwartą głową. I dzięki takiemu podejściu wygrali (chociaż Jackson przy „Hobbicie” oddalił się już zdecydowanie zbyt daleko od planety Tolkiena).

Nieoczekiwana zmiana morału: czy John Rambo mógł zostać faszystą?
Pomiędzy książką Morrella a filmem Kotcheffa zachodziła podobna zależność. Na pierwszy rzut oka zmiany nie wydają się znaczące, ogólny szkielet fabuły pozostaje taki sam, ale owe detale tak ustawiają odbiór całości, że mamy tak naprawdę do czynienia z zupełnie innymi opowieściami. Zacznijmy od punktów wspólnych: John Rambo jest doskonale wyszkolonym komandosem, który w Wietnamie wykonał kawał świetnej roboty dla rządu USA. Bezlitośnie mordował wrogów i wychodził cało z samobójczych misji. Po powrocie do ojczyzny nie może jednak znaleźć sobie miejsca. W jednym z małych miasteczek popada w konflikt z policją. Rambo ukrywa się w górach, gdzie wykorzystując swoje umiejętności stawia czoła stróżom prawa.

I to tyle, jeżeli chodzi o zbieżności. W książce Rambo jest psychopatą, którego ciągłe zabijanie na wojnie wprowadziło w obłęd. Sam aż prosi się o kłopoty i nie ma litości dla nikogo. Bez mrugnięcia okiem morduje niewinnych w gruncie rzeczy policjantów, którzy starają się tylko wykonywać swoje obowiązki. Szeryf zaś sam jest weteranem wojennym z Korei, który za wszelką cenę w wyrównanym pojedynku stara się powstrzymać Rambo. Tym, co wpływa też na odbiór całości, jest fakt, że bohater to recydywista - ma na koncie szereg morderstw w różnych punktach kraju. Pesymistyczny finał wydaje się w pełni logicznym zwieńczeniem całości.

W filmie jest zupełnie inaczej. Tam Rambo nie szuka guza, zostaje sprowokowany przez twardogłowego szeryfa, bez wyraźniejszego powodu trafia na posterunek, gdzie pada ofiarą tortur. Przez większość filmu działa w samoobronie – nie chce zabijać. Postać szeryfa pozbawiona zostaje wszelkich pozytywnych cech z powieści, ostatecznie Rambo w imię zasad wypowiada mu prywatną wojnę. Film kończy się też w zupełnie innym punkcie niż powieść Morrella.

Po lekturze książki i obejrzeniu filmu nasuwają się zupełnie inne interpretacje. Są to dwie niezależne próby podejścia do tego samego tematu: problemów, z jakimi borykają się weterani wojenni. Morrella interesują przede wszystkim aspekty psychologiczne i spustoszenie, jakie pozostawia w człowieku wojna. Żołnierz wyszkolony, aby zabijać nie może, ot tak, zapomnieć tego, czego się nauczył. Jedni radzą sobie z tym lepiej i w jakiś sposób umieją przystosować się do życia w warunkach pokojowych, inni zaś, jak Rambo, całkowicie się zatracają i popadają w obłęd.

W filmie Kotcheffa, bohater również boryka się z problemami emocjonalnymi i traumą, ale ta kwestia jest mniej wyeksponowana. Główny nacisk położony został na brak zrozumienia w kraju dla powracających z frontu weteranów. Wojenne zasługi nie mają znaczenia dla cywilów, wysiłek i poświęcenie okazują się nie mieć żadnej wartości.

Niemożność aklimatyzacji po zdemobilizowaniu jest problemem znanym od dawna. Włoscy żołnierze wracający z frontów pierwszej wojny światowej byli w swoim mniemaniu całkowicie odtrąceni przez resztę społeczeństwa. Czuli się dobrze wyłączenie we własnym towarzystwie, bo tylko tam znajdowali zrozumienie. Kombatanci zaczęli tworzyć więc związki zwane fasci, z czasem zyskały na tyle siły, że oparty na nich ruch faszystowski stał się wiodącą siłą w kraju. Warto zwrócić tutaj uwagę, że zarówno pierwsza wojna światowa jaki i wojna w Wietnamie postrzegane były jako niepotrzebne jałowe konflikty, które – w powszechnej opinii – toczone były bez wyraźnej przyczyny.

Zwycięstwo Johna Rambo
Wydaje się jednak, że owo przestawienie akcentów i zmiana wydźwięku filmu nie była w pełni przemyślaną i spójną wypowiedzią artystyczną twórców. Jak to bowiem często bywa w hollywoodzkim światku, gotowy film był wypadkową dążeń i działań wielu osób i czynników, a nie zaplanowanym dziełem jednej osoby jak w modelu artystycznym/europejskim/festiwalowym. W momencie, gdy Stallone dołączył do ekipy filmu, zaczął nanosić zmiany w scenariuszu, aby go odpowiednio pod siebie skroić. Podchodził do tematu z perspektywy głównej gwiazdy filmu, która chce za wszelką cenę skierować swoją karierę na właściwe tory. Właśnie dlatego nalegał też, aby jego bohater stał się bardziej ludzki i sympatyczny. Nie chciał wcielić się role chorego psychicznie zwyrodnialca, gdyż wtedy stałby się de facto czarnym charakterem, a zbyt duża część sympatii widzów mogłaby zostać skoncentrowana na postaci szeryfa. Stallone nie był w tego rodzaju obawach odosobniony, herosi kina akcji zasadniczo unikali grania „tych złych” w obawie, że
mogłoby to źle wpłynąć na ich karierę (Arnold Schwarzenegger też początkowo nie chciał grać "złego" Terminatora, na szczęście dla siebie i widzów, dał się przekonać).

Nie da się jednoznacznie ocenić, czy bardziej dosłowna ekranizacja byłaby gorszym filmem. „Pierwsza krew” stałaby się znacznie mroczniejszą i bardziej brutalną opowieścią, która najprawdopodobniej zarobiłaby mniejsze pieniądze. W obu wariantach jest to sensacyjna i wypełniona po brzegi akcją historia. Zacieranie różnic między nominalnym bohaterem pozytywnym a jego przeciwnikiem z pewnością mogłoby zdać egzamin w nieco spokojniejszej konwencji. Przy dynamicznej akcji mogłoby to wprowadzić zamieszanie, zbić widzów z tropu i niepotrzebnie zagmatwać klarowną konstrukcję fabularną.

Bez względu na motywację, takie podejście do scenariusza spełniło swój cel. Sukces tego filmu ugruntował pozycję Sylvestra Stallone'a i zapoczątkował następną legendarną serię z jego udziałem. „Rambo II” był drugim najbardziej kasowym filmem 1985 roku w USA (trzecie miejsce zajął zaś „Rocky IV”). Również dla notabli z wytwórni Carolco nadeszły tłuste lata. Dzięki zastrzykowi gotówki weszli do pierwszej ligi i w następnych latach oprócz kolejnych odsłon sagi o Johnie Rambo wyprodukowali takie przeboje jak „Terminator 2: Dzień sądu” i „Pamięć absolutną”. Wszystkie zaangażowane w ten projekt osoby stały się beneficjentami scenariuszowych zmian wprowadzonych przez Stallone'a.

Film popularnością przebił książkę, więc nawet David Morrell był zadowolony z tych modyfikacji. Stephen King miał tak wielki żal do Stanleya Kubricka za bezpardonowe potraktowanie „Lśnienia”, że jakiś czas później postanowił sam zekranizować swoją książkę. Morrell poszedł w przeciwnym kierunku: nie dość, że nie miał pretensji o zmianę fabuły i zakończenia, to jeszcze zgodził się napisać i wydać książkowe wersje scenariuszy (tzw. beletryzacje) do drugiej i trzeciej części cyklu, które z jego pierwotną wizją nie mają już przecież nic wspólnego.

* Piotr Han*

Komentarze (0)