Pradziad superbohaterów
Amerykański pisarz, Edgar Rice Burroughs, ojciec nie tylko Cartera ale i Tarzana, był po prostu pierwszy. Wymyślił swego superherosa ćwierć wieku wcześniej niż twórcy komiksów (z czasem Carter trafił na ich łamy), opisał fantastyczny świat przed narodzinami prawdziwej fantasy i zmieszał go z wątkami naukowymi na długo przed "Gwiezdnymi wojnami". Nie dziwmy się więc naiwności i wtórności "Johna Cartera" - jako jeden z niewielu ma prawo taki być.
13.03.2012 | aktual.: 29.10.2013 17:08
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
A naiwności jest tu sporo. Fabuła opowiada przecież o szlachetnym, amerykańskim żołnierzu, weteranie wojny secesyjnej (Taylor Kitsch)
, który trafia na obcą planetę i ratuje księżniczkę (Lynn Collins)
pięknego miasta Helium przed złym tyranem (Dominic West)
z kroczącego miasta Zodanga. Nim jednak dojdzie do konfrontacji, Carter musi przekonać do siebie pustynny lud czterorękich Tharków i odkryć, kto stoi za potęgą Zodanga (Mark Strong). Po drodze oczywiście zakochuje się w krnąbrnej księżniczce, zdobywa sprzymierzeńców, a towarzystwa dotrzymuje mu uroczy niby-pies - obowiązkowa postać komiczna.
Dysponując takim materiałem łatwo pójść na skróty. Nadać swemu bohaterowi, jakże modny dziś, mroczny rys lub upupić pierwowzór idąc w kierunku pastiszu. Andrew Stanton jednak doskonale wie, jaki film robi i jak stary jest jego pierwowzór. Nie próbuje maskować naiwności "Johna Cartera" i skupia się na tym, by opowiedzieć jego prostą historię w jak najbardziej efektowny sposób. O tym, jak dobrze mu to wychodzi, niech świadczy fakt, że nawet mimo swojej sztampowości, "John Carter" potrafi poruszyć.
Pod tym względem obraz wytwórni Disneya przypomina stare kino fantastyczne i przygodowe. Dużo tu prostej zabawy, łatwego dramatyzmu (jest nawet patetyczna przemowa odmieniająca losy wojny) i imponowania widzowi efektownymi scenami akcji. Grany przez Kitscha Carter jest straszliwie przewidywalny, ale fani gatunku powitają go jak starego przyjaciela - nie przejmując się tym, jak łatwo przejrzeć jego zawadiackie uśmiechy, teksty twardziela i skryte pod nimi dobre intencje. Nieco bardziej skomplikowano księżniczkę Dejah Thoris. Nie jest to bezwolna dziewoja, czekająca ratunku, ale inteligentna, dowcipna i odważna kobieta, zdolna do największych wyrzeczeń w imię wyższego dobra. Świetnie uzupełnia ją, królująca na drugim planie, Sola (głosu użycza jej Samantha Morton) - niezdarna kosmitka, która bardzo się stara.
Jednak wszystko to podporządkowane jest akcji. I, jak przystało na film za ponad 250 milionów dolarów, wyreżyserowany przez speca od komputerowej animacji (Stanton nakręcił wcześniej "Dawno temu w trawie", "Gdzie jest Nemo" i "WALL-E"), "John Carter" wygląda obłędnie. Bitwa na latających okrętach czy pojedynek z olbrzymimi czterorękimi małpami robią niesamowite wrażenie, a technologia 3D, tak chętnie nadużywana w kinie, tym razem sprawdza się wyśmienicie.
Jeżeli czegoś mi w "Johnie Carterze" zabrakło, to przekonujących czarnych charakterów, tak potrzebnych w dobrym kinie przygodowym. Scenariusz nie pozwala rozwinąć skrzydeł ani Dominicowi Westowi, ani Markowi Strongowi. Ich postacie pozostają papierowe i nudne.