Powrót na wyspy szczęśliwe
Kolejna projekcja na gdyńskim festiwalu za nami. Przeczytaj o naszych pierwszych wrażeniach >>>
* Nie musieliśmy długo czekać. W „Wenecji” Kolski ponownie zabiera nas w nostalgiczną podróż do krainy z pogranicza jawy i snu. Tym razem reżyser snuje leniwie swoją opowieść o utraconym dzieciństwie, inicjacji i niespełnionych marzeniach.*
26.05.2010 11:17
„Wenecja” oparta na prozie Włodzimierza Odojewskiego nie zaskakuje. To ten sam, znany wszystkim świetnie Kolski, ze swoją zmitologizowaną prowincją, przyziemnymi, a jednak wielowymiarowymi postaciami i dualizmem świata, gdzie koegzystujące obok siebie porządki wzajemnie się przenikają. Jednak czy tak naprawdę oczekiwaliśmy czegoś innego?
„Wenecja” to historia małego Marka, którego dzieciństwo przerywa wybuch wojny. Zresztą II Wojna Światowa nie tylko brutalnie wkracza w życie chłopca, lecz przede wszystkim niweczy jego największe marzenie – podróż do mitycznej Wenecji, magicznego miejsca znanego z opowieści jego rodziców. Zamiast tego chłopczyk zostaje wysłany na prowincję do ciotki Weroniki, która opiekuje się rodowym dworkiem. Początkowa niechęć i bunt Marka, zamieniają się w fascynację i zaciekawienie tym zapomnianym przez Boga miejscem. Chłopiec nie przypuszcza nawet, że te wakacje będą przełomem, a mityczna kraina spełniania jest bliżej niż mu się wydaje.
Fabuła najnowszego obrazu Jana Jakuba Kolskiego nie zaskakuje. To kolejna opowieść o stawaniu się mężczyzną, inicjacji, wchodzeniu w dorosłość i utracie niewinności. Jednak to, co stanowi siłę tej historii to sposób jej opowiedzenia, wpisujący się w stu procentach jego dotychczasową twórczość. Oczywiście jak nietrudno się domyślić w manierze realizmu magicznego, którym dorobek reżysera jest przesiąknięty. Poetycki świat wykreowany przez fenomenalne zdjęcia Artura Reinharda, który w wielu ujęciach zastosował głębię ostrości, zachwyca swoją plastycznością, nadając mu prawdziwie baśniowego charakteru. Mazurskie plenery, w których kręcono film, zapierają dech, emanując senną, leniwą aurą, która bez reszty pochłania zarówno widzów, jak i bohaterów.
Tytułowa, pozornie nieosiągalna Wenecja, którą Marek odkrywa dla siebie i reszty domowników, to miejsce szczególne, pełniące różne funkcje. Zalana piwnica staje się świadkiem wkroczenia w dorosłość młodych bohaterów – wspomnianego Marka ( w tej roli ujmujący Marcin Walewski), Zuzi, Karoli oraz Frosi. Zrujnowane pomieszczenie, pełne przedmiotów przywodzących na myśl „Sanatorium pod klepsydrą”, to również miejsce katharsis dla dorosłych domowników. To tam matka bohatera oraz jej siostry stawiają czoła gorzkiej przeszłości i odnajdują na nowo dawno, wydawać by się mogło, utraconą więź. Wenecja Marka to w końcu miejsce, w którym dopełnia się los jednej z młodych bohaterek.
Klamrą kompozycyjną filmu Kolskiego jest wojna, którą reżyser uczynił jednym z głównych bohaterów swojego filmu. Jej widmo początkowo majaczy niegroźnie gdzieś na horyzoncie, by nagle stać się realnym niebezpieczeństwem i brutalnie wkroczyć w życie postaci. Wojna jest przedstawiona w „Wenecji” niezwykle sugestywnie, wręcz naturalistycznie. Nie będzie przesadą, jeśli zaryzykuje się stwierdzenie, że sceny batalistyczne w filmie, to jedne z lepszych, jeśli nie najlepsze, w historii polskiego kina.
Formalnie obraz Kolskiego to mistrzostwo. I choć można się zżymać, że opowiada on wciąż o tym samym, to naprawdę trudno znaleźć innego polskiego reżysera, który wypracował tak rozpoznawalny styl i jest w nim tak konsekwentny. Rozczarowywać może metaforyka i przesłanie płynące z historii, które w zderzeniu ze świetnym warsztatem, wypadają po prostu dość naiwnie. Jednak nie ma co narzekać. „Wenecja”, mimo, że może nie tak dobra, jak „Historia kina w Popielawach” czy „Szabla dla komendanta” ani trochę nie oznacza spadku formy reżysera. Wręcz przeciwnie.