Polski dziennikarz był w "strefie zero". "Trudno było uwierzyć, że oddychamy śmiercią, popiołem ze zwłok"
W 20. rocznicę zamachu na World Trade Center wiele osób zadawać sobie będzie pytania gdzie było i co robiło tamtego dnia. Piotr Milewski ma na nie odpowiedź szczególną: był wtedy w Nowym Jorku i na gorąco relacjonował dla polskich mediów to, co się tam działo. Dziś, po 20 latach, specjalnie dla Wirtualnej Polski wspomina tamten czas.
Przemek Gulda: Gdzie byłeś rankiem 11 września 2001 roku?
Piotr Milewski: Pracowałem wtedy jako amerykański korespondent Radia Zet i szef dodatku kulturalnego polonijnego "Nowego Dziennika". Dla radia najważniejsze są poranki, więc ze względu na różnicę czasu między Nowym Jorkiem a Warszawą, nadawałem z reguły do godz. 3, czasem 4 w nocy.
11 września rano wysłałem dwa kawałki. Oczywiście nie pamiętałbym jakie, musiałem sprawdzić w archiwum. Jeden miał lead: "Julia Roberts, która odbierała Oscara w sukni Valentino, została uznana za jedną z najlepiej ubranych gwiazd roku 2001 przez magazyn 'People'. Do czołówki sław o najgorszym guście trafiła Juliette Binoche, która przyszła na uroczystość w stroju Gaultiera."
Drugi: "Amerykański Departament Stanu nie będzie komentował wyniku wyborów na Białorusi, póki nie zostaną oficjalnie ogłoszone, ale stosunek rządu USA do prezydenta Łukaszenki jest jednoznaczny. Administracja Clintona nie uznała rezultatów referendum, na mocy którego Łukaszenko przedłużył poprzednią kadencję."
Co było dalej? W jaki sposób dowiedziałeś się, co się dzieje na dolnym Manhattanie?
Pięć godzin później obudził mnie telefon z Zetki: "Milo, samolot uderzył w World Trade Center!" Mówię, że chyba coś im się popieprzyło, nad Manhattanem nie latają samoloty. Włączam CNN, nie popieprzyło się. W północnym wieżowcu zieje wielka, brocząca dymem dziura. Telewizje odtwarzają moment uderzenia.
Ubieram się, pakuję sprzęt, nagle prezenter krzyczy o drugim samolocie. Innymi słowy: to nie katastrofa, tylko zamach! Niewiarygodny, na większą skalę niż wszystko, co wymyślili autorzy politycznych thrillerów. Wybiegam z domu. W Brooklynie życie toczy się leniwym rytmem poranka. Jest piękna pogoda, niebo ciemnobłękitne bez jednej chmurki, ostre słońce, od zatoki wieje wiatr. Z wiaduktu metra widzę szarą kreskę przecinającą błękit nad wieżami. Wygląda jak maźnięta na widokówce. Metro nie jeździ. Łapię taksówkę.
Spiker z radia też jeszcze nie wie, czy to zamach, amerykańskie media czekają na reakcję władz. Dopiero później dowiedzieliśmy się, że ochroniarze wpakowali Busha do Air Force One, który krążył nad środkowymi stanami USA, a wiceprezydent Cheney siedział w przeciwatomowym bunkrze.
Jak dotarłeś na miejsce tragedii? W którym momencie?
Policja zatrzymała nas jakieś dwa kilometry przed Mostem Brooklyńskim. Kreska zmieniła się w brunatne kłęby dymu. Wieżowce wyglądały jak olbrzymie kominy fabryczne. W środku dusili się ludzie, ale pożar jakby malał. Pamiętam myśl, że na pewno zaczęły pracować automatyczne gaśnice, Amerykanie mają świra na punkcie bezpieczeństwa, a World Trade Center po zamachu w 1993 r. zostało dokładnie zabezpieczone przed terrorystami. Tak przeczytałem, jadąc z przyjaciółmi, a konkretnie Kazikiem Staszewskim, jego żoną i dwoma synami, na taras widokowy, równo dwa tygodnie wcześniej.
Sądziłem, że uratują się przynajmniej ci z niższych pięter. W tym momencie stała się rzecz niewyobrażalna. Południowy wieżowiec zapadł się, wzbijając tuman białego pyłu. Krzyk przerażenia: O mój Boże! O mój Boże! Ludzie szlochali, zakrywali twarze. Chmura sadzy, tynku, gazów, dotarła do Brooklynu. Czułem smród. Oczy piekły. Amerykańscy dziennikarze byli oszołomieni nie mniej niż ja, ale w takich sytuacjach człowiek staje jakby na zewnątrz siebie, odcina się od emocji.
Dlatego nasza praca bywa nieludzka, nawet trochę przerażająca, kiedy po wszystkim puszczą hamulce, spojrzymy na własne popisy bez sztucznego dystansu. Połowa umysłu współczuje, druga kombinuje, jaki dźwięk wypadnie lepiej na antenie. Na Manhattan nie mogłem się przedostać, zapadła decyzja, że będę nadawał z domu.
Jak to wyglądało?
Wchodziłem na antenę co pół godziny. Koledzy w Polsce zadawali pytania, odpowiadałem, wyjaśniałem, powtarzałem opinie ekspertów, czułem, że to nie ma sensu. Przygniatało mnie poczucie, że coś tracę, życie przecieka przez palce. Powinienem być na Manhattanie i pomagać. Podniecenie mieszało się z przygnębieniem. Chwilami miałem wrażenie, że to wszystko sen. Jak opisywać taką tragedię? Co się dzieje pod gruzami? Pieprzeni fanatycy! Zbierało mi się na płacz.
Pomarańczowe słońce waliło w szyby, trawa zrobiła się szara. Pył pokrył moją ulicę warstwą grubą na pół palca. W Polsce minęła trzecia nad ranem. Ustaliliśmy, że idę spać, a jutro jadę do "strefy zero"! Nareszcie. Wyłączyłem ISDN, czyli urządzenie do przesyłania danych, otworzyłem okna, patrzyłem w łunę nad Manhattanem, byłem wyżęty jak ścierka.
Poszedłem przywitać się z sąsiadami, pogadać jak człowiek. Wszyscy panicznie się bali. Radzili, co robić: uciekać czy zostać w mieście. Stałem wśród nich jak przybysz z innej planety.
Co cię wtedy najbardziej szokowało?
Może szokowało to złe słowo. Największe wrażenie zrobiły na mnie reakcje ratowników – twardych facetów, strażaków, policjantów, którzy płakali, skarżyli się, że już nie mogą, bo tam jest jedna miazga, że te widoki będą ich dręczyć do końca życia. Zakazana strefa zaczynała się przy 14. ulicy i ciągnęła do południowych brzegów Manhattanu. Korespondentów zagranicznych tam nie wpuszczali, europejskie telewizje łapały ratowników, którzy wracali z rumowiska lub szli pomagać. A same gruzy, "stertę" – jak mawiali strażacy – filmowały z dystansu.
Ja jednak – jako reporter wspomnianego "Nowego Dziennika" – miałem legitymację prasową wydaną przez nowojorską policję, więc byłem swój. Czasem musiałem zabajerować, ale generalnie mnie puszczali.
Idąc od 14., przecinałem East i West Village – kulturalne serce miasta – wyglądające jak Warszawa na początku stanu wojennego. Po wymarłych ulicach przemykał czasem radiowóz. Sklepy zakratowane. W spożywczych puste półki. Na każdym rogu patrol. Przechodniów jak na lekarstwo. Sadza i kurz utrudniały oddychanie.
Wokół Strefy Zero niekończące się kolumny ciężarówek, koparek, mechanicznych kilofów, chłodni do przewożenia zwłok. Wciąż trudno było uwierzyć, że pod gruzami spoczywają tysiące martwych ludzi, oddychamy śmiercią, popiołem ze zwłok. Nikt nie chciał się z tym pogodzić. Oficjalnie akcja ratunkowa trwała wiele dni, choć wyciągano tylko ciała, a właściwie ich strzępy.
Brzmi jak opis miasta w stanie wojny…
Już dwie przecznice na południe od Houston, czyli spory kawałek od WTC, widać było zniszczenia. Dookoła stały wraki samochodów odciągnięte czy przepchnięte spychaczami z wąskich uliczek Dystryktu Finansowego. Wszędzie walały się kartony, plastikowe worki, stosy biurowych papierów. Przekraczałem kolejne skrzyżowania jak kręgi piekła. Rosła temperatura. Kurzawa gęstniała.
Coraz więcej skorup, gruzu, płatów tynku, złomu, rzeczy, które pogubili uciekający ludzie. Siódmy krąg to była wysoka na 30 m piramida, z której sterczały stalowe szyny. Wciąż dymiła. Strażacy metr po metrze wgryzali się w rumowisko. Cięli metal, odwalali bryły betonu, oczyszczali teren dla ratowników z psami. Wierzyli, że w środku są jeszcze żywi ludzie.
Co robiłeś na miejscu? Przemieszczałeś się wokół zamkniętej strefy? Rozmawiałeś z ludźmi?
Tak, tego dnia i potem. Całymi tygodniami. Ratownicy po paru dniach mieli dosyć mediów. Trudno było kogoś namówić na rozmowę. Ochotnicy chętniej opowiadali o tym co widzieli, czuli. Zajrzałem jeszcze raz do archiwum, wciąż mam numery telefonów do ludzi, którzy znali polski, co było dużym plusem - zawsze brzmi to lepiej niż wypowiedź z podłożonym tłumaczeniem: strażak Stanley Trojanowski, policjant Julian Dwornik, inżynier Jan Szumański, który w chwili uderzenia samolotów prowadził tuż przy WTC remont dużego gmachu i skierował swoich ludzi do pomocy. Inteligentny, elokwentny, robili z nim wywiady chyba wszyscy polscy korespondenci.
Jakie emocje ci wtedy towarzyszyły? Rozpacz, przygnębienie, strach? Czy jeszcze coś innego? Czy było tam miejsce na zawodową ekscytację, czy sytuacja była zbyt tragiczna?
Mieszkałem w Nowym Jorku od 12 lat, a jak to kiedyś ujął eksburmistrz Rudy Giuliani: "Jeśli zacząłeś już mówić szybciej, chodzić szybciej i myśleć szybciej niż reszta mieszkańców planety, znaczy, że jesteś nowojorczykiem". Byłem wściekły, że jakieś fanatyczne sukinsyny mogły zadać mojemu miastu tak straszny cios.
Co ciekawe, w ogóle nie bałem się kolejnych zamachów i alarmów. Może dlatego, że wiem, jak działają media – bezrefleksyjnie, nie oceniają informacji, tylko je podają, bo taki mają obowiązek. Niedawno pisałem tekst wspomnieniowy o 11 września i znajomy grafik, który mieszkał wtedy koło Strefy Zero, powiedział mi: "Każdy myślący człowiek rozumiał, że goście siedzący w Tora Bora nie powtórzą akcji na taką skalę. Media oczywiście podkręcały histerię, taka ich rola, a Bush się cieszył, bo mu rosła popularność."
Czy rozmawiałeś z dziennikarkami i dziennikarzami amerykańskimi? Jaka atmosfera panowała wśród nich?
Pełny profesjonalizm. Wielu rozklejało się pod wpływem tego koszmaru, ale na antenie trzymali fason.
Co dziś, 20 lat później, pamiętasz najbardziej, kiedy myślisz o tamtym dniu?
Wiele rzeczy. Przede wszystkim tę niesamowitą pogodę, która sprawiała, że zawalenie się wież widać było w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. Milczący tłum ludzi w ubraniach pomazanych sadzą i tynkiem, ciągnący się z Manhattanu mostem. Postawę nowojorczyków, na co dzień kłótliwych, sarkastycznych, cwanych, a tego dnia i kolejnych, nagle cichych, poważnych, uprzejmych, przychylnych.
Byłem dumny, że w szpitalach ustawiły się kolejki do oddawania krwi. Na drzewach żółte kokardy. Płonęły znicze. Rekordowe wpływy miały organizacje charytatywne. Z darami był tylko kłopot. Jedzenie odwożono prosto na wysypisko śmieci. Ubrania zapełniły magazyny w obrębie 150 km od miasta. Kartony z butelkowaną wodą przy centrum pomocy ofiarom na 14. ulicy tworzyły blok niewiele mniejszy od samego centrum.
Nie wiadomo było, co robić z tonami pokarmu dla policyjnych psów szukających w gruzach śladów życia. Burmistrz prosił, by nie wrzucać do ciężarówek wożących ratowników: kanapek, butelek z napojami, papierosów, owoców, skarpetek, papieru toaletowego i innych, czasem kompletnie bzdurnych symboli wdzięczności.
Znajomi dzwonili, pytali czy wszystko w porządku i czy nie potrzebuję pomocy. A zatem: żal, współczucie, wkurzenie i duma.