Podłość i samozaoranie. Wildstein i Mastalerz zamiast teatru ośmieszyli samych siebie
Wildstein i Mastalerz nie mają pojęcia o współczesnym polskim teatrze i jego problemach. Próbując go ośmieszyć w swoim najnowszym spektaklu, raczej ośmieszyli się sami.
21.09.2022 | aktual.: 21.09.2022 12:31
We wtorkowy wieczór na antenie TVP Kultura miała miejsce premiera spektaklu Teatru Telewizji, zatytułowanego "Komedianci, czyli Konrad nie żyje" w reżyserii Andrzeja Mastalerza. Spektaklu o tyle godnego uwagi, że autorem dramatu, na którym był oparty, jest Bronisław Wildstein, jeden z najważniejszych intelektualnych guru polskiej prawicy i obecnej władzy.
Spektakl miał bardzo proste założenie: ośmieszyć środowisko teatralne i szerzej – artystyczne, wykazać jego intelektualną mizerię i pustkę ideową. Obnażył jednak co najwyżej kompletną nieznajomość środowiska i jego problemów u autorów tego dzieła.
Degeneraci z polskiego teatru
Na poziomie narracyjnym to bardzo prosta, schematyczna historia o "buncie na pokładzie", który wybucha w jednym z teatrów. Dotychczasowy dyrektor zostaje usunięty pod - raczej dętym - zarzutem molestowania seksualnego, władze obejmuje samozwańczy, dość nieudolny domowy dyktator, który próbuje narzucić całemu zespołowi swój sposób myślenia, poglądy i koncepcje dotyczące funkcjonowania teatru, zarówno na poziomie organizacyjnym, jak i artystycznym.
Podział ról jest tu jasny, a wszystkie kwestie ideowe - totalnie czarno-białe, bez żadnych wątpliwości, wahań i niuansów. Mało tego - karty, które trzymają w ręku poszczególne postaci, są rysowane bardzo grubą kreską. O tym, jak mało błyskotliwy jest tekst Wildsteina, świadczy chociażby użycie wszystkich możliwych frazesów i oczywistych referencji - skoro w którymś momencie u korzeni intrygi pojawia się dziennikarz, w jednym z dialogów musi przecież użyć słów: "nam nie jest wszystko jedno", żeby wszystko było jasne w kwestii tego, jakie barwy reprezentuje ten wcielony diabeł.
Mało tego - tak, pada w tym spektaklu nieśmiertelny, zużyty już do cna, cytat z wypowiedzi kanonicznego polskiego reżysera teatralnego, Kazimierza Dejmka, o tym, że "aktor jest do grania". Drugiej części tego zdania, o tym, do czego jest "dupa" Wildstein już nie umieszcza w swoim tekście. On jest przecież człowiekiem wysokiej kultury, nie to, co ci degeneraci z polskiego teatru.
Wildstein jak decydenci z PRL-u
Wildstein w swoim tekście miota się pomiędzy intelektualizowaniem i środowiskowym maglem, między miałkimi próbami dyskusji z wielkimi tekstami kultury, a realizowaniem partyjnego zapotrzebowania na ośmieszenie dawnych intelektualnych i kulturalnych elit.
Dużą cześć jego dramatu zajmują rozważania mocno zatopione w klasycznych tekstach Goethego czy Szekspira. Są dość hermetyczne, raczej mało wyrafinowane i w ogóle nieoryginalne - wielokrotnie pojawia się tu np. pomysł utożsamienia Fausta z Mefistofelesem. Tak jakby Wildstein uznał, że to naprawdę genialna idea i wraca do niej w co drugiej scenie, nie potrafiąc jednocześnie zaproponować innych, równie mocnych pomysłów.
O ile te sceny można uznać za dość jałowe rozważania kanapowego intelektualisty na usługach władzy, o tyle w chwilach, w których Wildstein przystępuje do frontalnego ataku na środowisko artystyczne, zaczyna się robić naprawdę śmiesznie. Ale bynajmniej nie w takim sensie, w jakim chciałby autor.
Widać bowiem wyraźnie, że Wildstein nie ma zielonego pojęcia o kondycji, głównych tematach i dylematach współczesnego teatru. Wygląda więc tak, jakby wymyślał je sam i w tym wymyślaniu trafiał kulą w płot.
A raczej - powtarzał dawno już nieaktualne stereotypy. Bo takie kwestie jak granie kobiecych postaci przez męskich aktorów, czy przygotowywanie tekstu spektaklu w trakcie prób, na drodze improwizacji, to sprawy, które w dzisiejszym teatrze są tak naturalne, że nikt już nawet o nie nie pyta, nie mówiąc już o kruszeniu kopii w ich sprawie. A Wildstein kruszy zażarcie, generując jedynie brudny pył.
Co szczególnie zabawne, a na swój sposób także symptomatyczne - Wildstein uderza w bardzo podobne tony, jak te, które w poprzedniej epoce stosowali obrońcy teatralnej tradycji, czując zagrożenie ze strony nowoczesnych nurtów i poglądów. Tym samym Wildstein i Mastalerz, zapewne nie do końca świadomie, wchodzą w role PRL-owskich decydentów od kultury, wyśmiewających nowe tendencje w teatrze. Sceny prób, w których aktorzy i aktorki biegają bezładnie po scenie, krzyczą i wznoszą ręce w górę, wyglądają dokładnie jak parodie teatru z polskich filmów z lat 70.
Samozaoranie i czysta podłość
Bardzo mało aktualne są też pojawiające się w spektaklu rozwiązania inscenizacyjne i ataki personalne. Bo scenografie, które w przedstawieniu Teatru Telewizji mają ośmieszać współczesny teatr, we współczesnym teatrze pojawiają się dziś co najwyżej jako parodie scenografii teatrów, bardzo broniących się przed współczesnością.
Główny buntownik miał być, chyba, w tym spektaklu stylizowany na Jana Klatę. Raz, że uważać dziś Klatę za symbol buntu i nowoczesności w teatrze, to nic nie wiedzieć o Klacie, teatrze i nowoczesności. Dwa, Mastalerz, grający tę rolę, wygląda jednak raczej jak Jerzy Fedorowicz, dyrektor krakowskiego Teatru Ludowego w czasach transformacji, krytykowany przez PRL-owskich kacyków od kultury za zmiany, które wprowadzał.
Jeszcze większym kuriozum jest jeden z aktorów, który ucharakteryzowany jest i zachowuje się jak Jan Śpiewak. Owszem, aktywista. Owszem, zajmujący się - przynajmniej do czasu - tematami niewygodnymi dla PiS-owskiej władzy, acz z teatrem jako żywo nie mający kompletnie nic wspólnego. Gdyby autorzy spektaklu mieli jakiekolwiek pojęcie o tym, co się dzieje we współczesnym teatrze, mieliby spory poczet ciekawych, wyrazistych osobowości do sparodiowania. Ale pojęcia nie mają.
Mało tego, czasem widać wyraźnie, jak bardzo gubią się w swoich wielopiętrowych szyderstwach i kpinach. Sami wsadzają kij w szprychy roweru, na którym jadą, co powoduje bolesny upadek. Najlepszy przykład? Jednym z poważnych powodów krytyki przywódcy teatralnego buntu jest to, że pełniąc obowiązki dyrektora i reżysera, jednocześnie sam się obsadza w głównej roli w planowanym spektaklu. Życiowe? Na szczęście coraz rzadziej, spotykane już tylko w teatrach opornych na zmiany. Śmieszne? Dosyć. Zwłaszcza w tym spektaklu, którego reżyser… gra w nim główną rolę.
To wszystko jednak co najwyżej daje okazję do pośmiania się z nieporadności duetu Wildstein-Mastalerz. Ale jest moment, w którym Wildstein posuwa się w swoim tekście do czystego obrzydlistwa - w scenie, w której dworuje sobie z "zabójstwa prezydenta miasta przez mowę nienawiści". Marne żarciki wokół hasła przygotowywanej w teatrze demonstracji: "śmierć mowie nienawiści", w obliczu wciąż boleśnie pamiętnego morderstwa, którego ofiarą padł prezydent Gdańska, Paweł Adamowicz, to czysta podłość.
Czy ten spektakl przyniesie zamierzony skutek? Stałej publiczności TVP od lat uczonej nienawiści do wszystkich Jand, Stuhrów i innych "komediantów", osób ze środowiska artystycznego, na pewno przyniesie kolejne argumenty na poparcie swoich poglądów. Ale nikogo nieprzekonanego z pewnością nie przekona, a wobec progresywnego teatru jest ciosem tak słabym i chybionym, że nikt nie będzie się nad nim nawet pochylał.