"Pewnego razu w... Hollywood": Rafał Zawierucha może znów pojawić się u Quentina Tarantino
Quentin Tarantino prowadzi rozmowy z Netfliksem w sprawie przerobienia filmu "Pewnego razu w... Hollywood" na serial. Dla Rafała Zawieruchy oznacza to, że jako Roman Polański może powrócić na ekrany na dłużej.
O sprawie poinformował mnie jeden z zaprzyjaźnionych dziennikarzy. Zdradził mi, że w czasie wywiadu z jedną z osób z obsady filmu dostał informację o planowanym serialu. Jednak natychmiast po rozmowie zadzwoniła agentka, która kategorycznie zakazała mu publikowania tej informacji.
Plotki jednak szybko się rozchodzą, więc w Los Angeles huczy już od domysłów, jak miałaby wyglądać nowa wersja przeboju. Mówi się, że Tarantino w serialu miałby spożytkować jedynie niewykorzystane w filmie sceny, bez robienia dokrętek.
Przypomnijmy, że "Pewnego razu w... Hollywood", który premierę miał na festiwalu w Cannes, trwa prawie trzy godziny, a Tarantino i tak musiał się nagimnastykować, żeby nie przeciągnąć go jeszcze bardziej. Film podzielony jest na dwie części. Pierwsza to hołd oddany kinu, pełna cytatów i nawiązań do klasyki zręczna gra z popkulturą.
Druga to wariacja na temat historii Sharon Tate z zupełnie zaskakującym finałem. To właśnie w drugiej części wystąpił Polak, Rafał Zawierucha, który na planie pojawił się obok Brada Pitta, Leonardo DiCaprio i Margot Robbie. Ta ostatnia zagrała jego żonę, Sharon Tate.
Dla Zawieruchy rola u Tarantino była spełnieniem marzeń i przepustką do Hollywood. Cała Polska śledziła kolejne doniesienia na temat jego pracy. Szybko jednak gruchnęła okrutna plotka, jakoby polski aktor miał zostać z filmu zupełnie wycięty, bo Tarantino zmienił koncepcję.
Plotka była o tyle niepokojąca, że reżyser słynie z nagłych zwrotów scenariusza. I nie ma tu żadnego znaczenia, jak aktor wypadł na ekranie. Tak się jednak nie stało i finalne Polak pojawia się na ekranie kilkakrotnie. Nie występuje, co prawda, w scenach dialogowych, ale nie można go przegapić. Jego charakteryzacja i charyzma sprawiają, że nawet w epizodzie przykuwa uwagę.
Teraz jednak pojawiła się opcja powrotu Zawieruchy na dłużej. Jeśli Quentin Tarantino chce wykorzystać liczny materiał zdjęciowy i przerobić go na serial, to jest raczej pewne, że Polak nie zniknie, tylko pojawi się na dłużej. Sam aktor zapytany przeze mnie o projekt mówi tylko:
- Każde dokonanie Quentina Tarantino jest wydarzeniem i bez wątpienia będzie tak w przypadku każdego kolejnego projektu, którego się podejmie.
Polak nie rozwiewa wątpliwości, ale coraz więcej czynników wskazuje, że w tej plotce jest ziarenko prawdy.
PRZECZYTAJ TEŻ: "Pewnego razu… w Hollywood": Quentin Tarantino tak blisko, a tak daleko filmowej perfekcji [RECENZJA]
Byłaby to kolejna taka rozszerzona wersja po "Nienawistnej ósemce", którą Tarantino i Netflix wypuścili w kwietniu. Na platformie możemy zobaczyć dodatkowe 25 minut, których nie było w kinie. Tym razem materiału ma być jeszcze więcej, o czym w podcaście The Mutuals wygadał się Nicholas Hammond, który w "Pewnego razu w... Hollywood" gra Sama Wanamakera. Zdradził w nim, że dla Netfliksa powstałby mini-serial trwający około czterech godzin i znalazłyby się w nim właśnie sceny niewykorzystane w filmie.
Przypomnijmy, że na nadmiarze materiału ucierpiał nie tylko Rafał Zawierucha. Wielu aktorów Tarantino w ogóle nie znalazło się na ekranie, z czego najbardziej zaskakuje nieobecność Tima Rotha, który na planie miał stworzyć ciekawą i wartościową kreację. Serial byłby szansą dla widzów na zapoznanie się z historią jego bohatera.
Pracujący w Hollywood dziennikarze są przekonani, że Netflix nieprędko potwierdzi albo zaprzeczy, czy projekt faktycznie jest w fazie realizacji.
- Dużo zależy od tego, ile szumu film narobi. Streaming to dziś często miejsce, w którym nadrabiamy zaległości. Jeśli więc o filmie będzie głośno w podsumowaniach 2019 roku i w sezonie nagród, który przypadnie na początek 2020 roku, wtedy jak najbardziej sensowne będzie produkowanie rozszerzonej wersji. Jeśli jednak film zrobi dobry wynik w kinach, ale świat zapomni o nim tak, jak zapomniał o nim Cannes, skąd wyjechał z pustymi rękami, wtedy nie będzie sensu na nowo go promować - przekonuje Janette.
Wtóruje jej David, który podkreśla, że najpierw trzeba wycisnąć każdego dolara z dystrybucji filmu w obecnym kształcie.
- Szumnie zapowiadane zmiany po Cannes, gdzie film nie zdobył uznania, ograniczyły się do kosmetycznych poprawek. Widziałem "Pewnego razu w... Hollywood" na Lazurowym Wybrzeżu, a potem na seansie w Los Angeles i nie znalazłem widocznych różnic. Skoro wytwórnia nie chciała inwestować w przeróbki, oznacza to, że miała gotową strategię promocji, która nie mogła zostać zmieniona, więc film nie mógł się znacząco różnić. Teraz trzeba zebrać pieniądze z rozpowszechniania filmu w kinach, a potem w wirtualnych wypożyczalniach. Jeśli widzowie będą gotowi do "Pewnego razu..." wracać, dopiero wtedy będzie mógł powstać ewentualny serial. Ale o tym przekonamy się najwcześniej w 2020 roku - zaznacza.
Póki co pozostaje nam kibicować filmowi w kinie i trzymać kciuki za to, żebyśmy mogli zobaczyć, jak Zawierucha wypadł w scenach, które nie znalazły się na ekranie.