Pesymista od happy endów

Spotykając się z Robinsonem można spodziewać się gwiazdy. Owszem, większość komiksiarzy, to ludzie skromni i sympatyczni, ale zazwyczaj doskonale zdają sobie sprawę z tego, jak postrzegają ich czytelnicy. Łatwo to odczuć rozmawiając z Neilem Gaimanem, Mike'em Careyem czy Denisem Kitchenem - są mili, ale wciąż odnosi się wrażenie, że widzą w dziennikarzu tylko kolejnego zakochanego fana, tym różniącego się od reszty, że posiadającego przepustkę prasową i podtykającego dyktafon.

Pesymista od happy endów
Źródło zdjęć: © Alex Robinson

09.12.2010 | aktual.: 29.10.2013 16:35

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Autor "Wykiwanych" jest inny. W przygotowanej specjalnie dla niego salce (przypominającej salki lekcyjne w zwykłym polskim ogólniaku) czekał na mnie lekko stremowany, może nawet zdenerwowany, zainteresowany tym, kto go przepyta. Poznawał się wciąż ze swoim tłumaczem i uśmiechał do żony - przesympatycznej kobiety, która w trakcie rozmowy chętnie uściślała jego odpowiedzi (a nawet obdarowała mnie egzemplarzem "Lower Regions"). W luźnej marynarce, szczery, wylewny, uśmiechnięty i nieogolony wyglądał raczej na turystę speszonego zainteresowaniem tubylców.

Debiut w Box Office

Obraz

A przecież Alex Robinson z pewnością jest gwiazdą. Jego debiutancki komiks, "Box Office Poison", był nominowany do niemal wszystkich liczących się nagród w tym biznesie. Zgarnął dwie najważniejsze - nagrodę Eisnera dla najbardziej obiecującego debiutanta i wyróżnienie na festiwalu w Angouleme. Zwłaszcza to drugie jest wyjątkowe, bo Francja nawet w oczach Amerykanów uchodzi za komiksowy matecznik.

"To była dla mnie wielka niespodzianka - wyznaje, gdy go o to pytam. - Moja pierwsza powieść graficzna. Nie podejrzewałem, że może zostać wyróżniona za granicą. Byłem wystarczająco podekscytowany samym faktem, że byłem na festiwalu, nie marzyłem nawet o nagrodzie. Mówię tylko po angielsku, nie znam francuskiego i nagle słyszę tytuł swojego komiksu..."

Aż trudno uwierzyć, że "Box Office Poison" czekał na wydawcę ponad dwa lata. Wielowątkowa, rozpisana na kilkunastu bohaterów opowieść obyczajowa o mieszkańcach Nowego Jorku - od czasu, gdy w latach siedemdziesiątych Robert Crumb, Harvey Pekar i Will Eisner odkryli, że komiksy potrafią opowiadać o zwykłym życiu, krytycy i czytelnicy uwielbiają takie historie.

Na szczęście Robinson nie poddawał się i rysował. Kiedy komiks w końcu znalazł wydawcę (małą, niezależną oficynę Antarctic Press) pojawił się drugi problem - historia była tak skomplikowana, że Robinson rysował ją przez 6 lat, a po zebraniu zajmowała ponad 600 stron. "Cieszę się, że zrobiłem to, gdy byłem jeszcze młody i naiwny, inaczej nie zrobiłbym tego nigdy" - przyznaje ze śmiechem.

Wykiwani w niby-mieście

Po sukcesie "Box Office Poison" wszyscy czekali na drugi album Robinsona - wśród krytyków panuje bowiem przekonanie, że każdemu może zdarzyć się błyskotliwy debiut, ale prawdziwą klasę potwierdzają tylko nieliczni.

"Wykiwani" to wielowątkowa, skomplikowana opowieść o kilku, z pozoru przypadkowych mieszkańcach wielkiego miasta. Jest wśród nich para gejów, słynny muzyk rockowy, zagubiona w wielkim mieście dziewczyna, drobny oszust i kelnerka poszukująca miłości. Ich losy przeplatają się ze sobą, a wszyscy bohaterowie spotykają się w dramatycznym finale. (przeczytaj naszą recenzję)

Napięcie związane z oczekiwaniami, jakie mieli wobec niego fani, Robinson przelał na postać Roya Beama - wypalonego, znerwicowanego muzyka, który od lat nie nagrał żadnej piosenki. Wszyscy czekają, aż otrząśnie się i powróci do wielkiej formy. "To swego rodzaju wątek autobiograficzny - mówi rysownik. - Pomogło mi to się rozładować." Ale tak proste wytłumaczenie korzeni Beama byłoby niesprawiedliwe dla tej postaci - wszak gwiazdor rocka stojący na skraju załamania nerwowego to bohater, którego odwoływać można do bardzo wielu prawdziwych muzyków.

Autor przyznaje, że protoplastą Beama było kilka sław - John Lennon, tuż przed tym jak pod koniec lat siedemdziesiątych zniknął z życia publicznego, Elvis Costello, Sting, Bob Dylan. Sporo czerpał także z życiorysu Kurta Cobaina, lidera Nirvany. "To taka fantazja na temat tego, co by było, gdyby Cobain nie popełnił samobójstwa, jak wyglądałoby jego życie z tym całym napięciem i oczekiwaniami, ciążącymi nad nim".

Obraz

Ale "Wykiwani" to przede wszystkim hołd dla wielkiego miasta, amerykańskiej aglomeracji w allenowskim stylu - pełnej oryginalnych ludzi, zbiegów okoliczności i niewykorzystanych szans. I choć tym razem Robinson bardzo starał się ukryć, że to komiks o Nowym Jorku (miasto nie zostało nazwane, a na jego ulicach widać czasami palmy), nie do końca mu to wyszło - czytelnik i tak wie swoje. "Cóż. Całe życie żyję w Nowym Jorku i pewnie trudno mi to ukryć w moich komiksach".

Sukces "Wykiwanych" był całkowity, jeszcze większy niż "Box Office Poison". Komiks zgarnął dwie niezwykle prestiżowe nagrody (Harveya i Ignatza) i doczekał się kilku wydań zagranicznych. Dla nas, oczywiście najważniejsze jest to polskie, za które członkowie Polskiego Stowarzyszenia Komiksowego przyznali rysownikowi nagrodę za najlepszy scenariusz komiksu wydanego w Polsce w 2009 roku.

Co ciekawe, tym razem rysownik był przygotowany na sukces. Na potrzeby "Wykiwanych" zmyślił wszystkie popkulturowe odwołania - zrobił tak dlatego, że w pamięci wciąż miał ciężką pracę nad francuską edycją "Box Office Poison", podczas której musiał wyjaśniać tłumaczom mało zrozumiałe dla europejczyków nawiązania.

Przerwa na komercję

Prace nad "Box Office Poison" zajęły Robinsonowi 6 lat. "Wykiwanych" rysował 4. Nic więc dziwnego, że tworząc kolejną powieścią graficzną ("Zbyt cool by dało się zapomnieć") postanowił zrobić sobie przerwę i zanurkować w przepastne odmęty komiksowej komercji. Narysowany na boku, w przerwie, niepozorny albumik "Lower Regions" opowiada prostą i stereotypową historyjkę o pięknej wojowniczce wkraczającej do lochów pełnych potworów.

Obraz

"Zaciąłem się i potrzebowałem oddechu, czegoś, co nie pochłaniałoby całej mojej uwagi - opowiada o tym wydawnictwie, podczas gdy jego żona Kristen szuka w torbie komiksu, podarunku dla mnie. - Zacząłem więc rysować prostą historyjkę o ubranej w krótką spódniczkę wojowniczce, która zabija potwory. Kiedy to robiłem byłem zachwycony. Chciałem to robić cały czas, to było takie zabawne. Ale praca nad takimi komiksami jest jak jedzenie ciasta czekoladowego - to bardzo dobre ciasto i daje wiele radości, ale jeżeli zjesz go za dużo, to robi ci się niedobrze i wymiotujesz." Notuję szybko, rozradowany anegdotką. Niedługo dowiem się jednak, że Alex opowiada ten sam dowcip zawsze, kiedy ktoś pyta go o "Lower Regions". Na spotkaniu autorskim wytknie mu to tłumacz, rozbawiony tym, że znów musi przekładać to samo.

Na szczęście dla fanów, "Lower Regions" był tylko przerywnikiem i Robinson wrócił do pracy nad "Zbyt cool by dało się zapomnieć".

Alex wraca do liceum

Ostatni, wydany niedawno także w Polsce, album Amerykanina to skromna historia o dojrzałym mężczyźnie, który podczas sesji terapeutycznej cofa się w czasie do swego liceum. Tym razem nie ma wielowątkowej fabuły i całej masy bohaterów - "Zbyt cool by dało się zapomnieć" to komiks bardzo skondensowany, opowiadający konkretną historię i skupiający się właśnie na niej. To także najbardziej osobiste dzieło Robinsona (rocznik 1969.

Obraz

"Żart polega na tym, że musiałem wrócić do mojego liceum i przedstawić je inaczej. Jakbym miał jakieś życie. To trochę paradoksalne - całą młodość spędziłem rysując komiksy, a nie poznając ludzi, po to bym w przyszłości mógł narysować powieść graficzną o licealiście, który ma życie towarzyskie."

Komiks kończy się przejmującą sceną pojednania głównego bohatera z ojcem. A także happy endem. Bo jak przystało na sympatycznego brodacza z nadwagą, przez całe życie rysującego komiksy, Robinson jest zakochany w happy endach. Może to dziwić, zwłaszcza w wypadku "Wykiwanych", w których wszystko zmierza ku tragicznemu finałowi, ale taki już czar tych albumów.

"Jestem pesymistą, więc początkowo planowałem zakończyć 'Wykiwanych' nieszczęśliwie. Ostatecznie zdecydowałem się jednak na pozytywny finał. Do tej pory nie wiem czy zrobiłem dobrze, czy źle. Czasami się nad tym zastanawiam, powracam do tego zakończenia i zadaję sobie to pytanie. Jakimś sposobem w każdej mojej kolejnej powieści graficznej rysuję happy end."

Ale czy można spodziewać się innych zakończeń od artysty, który od razu po skończeniu szkoły zaczął rysować album na 600 stron? Który nie boi się pracować po kilka lat nad jedną historią i wciąż daje odpór komercyjnym pokusom? Którego każdy kolejny komiks doceniają krytycy, czytelnicy i ludzie przyznający branżowe nagrody? Który, pozostając tylko skromnym nowojorczykiem, jest także jednym z najciekawszych obecnie artystów amerykańskich?

Chyba nie.

Fotografia Aleksa Robinsona pochodzi z materiałów promocyjnych Międzynarodowego Festiwalu Komiksu i Gier w Łodzi.

Komentarze (0)