Patrycja Kosiarkiewicz: co się stało z zapomnianą muzyczną gwiazdą?
None
Kiedyś mówiła o niej cała Polska
Zadebiutowała w latach 90. W 1997 roku wydała album "Bajeczki", z którego pochodzi jej najsłynniejszy utwór "Jak ja wierzę". Nie było w Polsce osoby, która nie słyszałaby tej optymistycznej piosenki. Autorka hitu, Patrycja Kosiarkiewicz, poczuła, że w końcu nadszedł jej czas.
Wywiady, koncerty, tłumy fanów. To było to, o czym marzyła od dziecka. Nie przewidziała jednak, jak mocno popularność może zniszczyć jej dotychczasowe szare życie, którego tak bardzo chciała się kiedyś pozbyć. Sławę przypłaciła problemami ze zdrowiem i depresją.
Przerażona sytuacją wokalistka niemal zupełnie zniknęła wówczas z mediów. Dopiero dwa lata temu pojawiła się na promocji książki Andrzeja Ballo i tym samym przypomniała o sobie swoim dawnym fanom. Dlaczego przepadła? Czym obecnie zajmuje się 44-letnia wokalistka?
Zobacz także: DJ Adamus kończy karierę muzyczną: "Trzeba wiedzieć, kiedy zejść ze sceny"
Nikt nie wierzył w jej wokalne umiejętności
Patrycja Kosiarkiewicz urodziła się 19 lipca 1972 roku w Zielonej Górze. Jak sama wielokrotnie powtarzała, już jako mała dziewczynka chciała zostać gwiazdą estrady. Na domowym magnetofonie nagrywała swoje wersje największych przebojów Madonny i Sandry.
- Mam paręnaście lat, rzężący magnetofon Kasprzak wyrzuca z siebie przeboje lat 80., a ja wykonuję ekwilibrystyczny duet z Madonną w tle. Ubrana w specjalnie na tę okazję uszytą sukienkę, całkiem przekonująco (w porównaniu z oryginałem) śpiewam utwór "Heaven can wait" piosenkarki wówczas bardzo popularnej - Sandry na międzyszkolnym konkursie. Ku utrapieniu sąsiadów, ciągle śpiewam. Jadę na jakiś festiwal piosenki angielskiej naśladując moja ukochaną Sade. To mój pierwszy kontakt z profesjonalnym jury - wspominała.
Niestety, wbrew pozorom nikt nie zachwycił się jej talentem i nie podzielał entuzjazmu Kosiarkiewicz. Ona jednak postanowiła się nie poddawać i nadal starać się zaistnieć w branży muzycznej. Jako nastolatka szkoliła swój głos pod okiem profesjonalistów w lokalnych domach kultury i uczyła się gry na gitarze. Nic z tego, sukces wciąż znajdował się poza zasięgiem początkującej wokalistki.
- Uczę się standardów jazzowych, śpiewam je do kotleta, wyjeżdżam do Holandii. Okazuje się, że szukali nie wokalistki, ale dziewczyny do łóżka, wracam - pisze na swojej oficjalnej stronie internetowej.
Nie potrafiła się wybić
Po skończeniu liceum Kosiarkiewicz zdecydowała się zdawać na Akademię Muzyczną w Katowicach. Niestety, nie udało jej się zdobyć wymarzonego indeksu na kierunku wokalistyka jazzowa. Każde kolejne próby dostania się do artystycznych szkół również kończyły się niepowodzeniem. Wytykano jej brak odpowiedniego warsztatu i znajomości podstawowych technik.
- Pamiętam egzamin do jakiegoś studium piosenki w Poznaniu, skąd mnie wygonili, każąc wcześniej odśpiewać "Sto lat". Choć mój stosunek do szkół, w których uczy się bycia artystą, pozostaje niezmienny od lat, muszę przyznać, że trochę racji w tym było. Tak czy owak, odebrałam to jako cios w samo serce. Wierzyłam przecież, że sprawdzam się jako wykonawca i byłam przekonana o swoich wielkich umiejętnościach - mówiła.
Zrażona piosenkarka wróciła do Zielonej Góry i dołączyła do zespołu Living For Music. Niestety, pomimo intensywnych działań, o ich istnieniu słyszeli jedynie mieszkańcy województwa lubuskiego. O ogólnopolskiej karierze nie było mowy. Po jakimś czasie wszyscy członkowie grupy z Kosiarkiewicz na czele uznali, że szczęściu trzeba nieco dopomóc. I tak zrodził się pomysł nagrania demo, które wysłali m.in. do Marka Niedźwieckiego. Dziennikarz zainteresował się otrzymanym materiałem i zaprosił młodych muzyków na rozmowę do studia radiowej Trójki.
- Wywiad był przeżyciem niemal duchowym. Oto spełniały się nasze marzenia. Wkrótce mieliśmy być sławni (tak nam się przynajmniej wydawało). Cóż, każdy kto zna choć trochę szołbiz wie, że jest to zdecydowanie bardziej skomplikowane. Nauka jednak trafiła na podatny grunt. Poczułam, że muszę założyć własny band. Wkrótce zaczęliśmy pisać z Tomkiem pierwsze piosenki i rozglądnęliśmy się za ludźmi, którzy chcieliby je grać. Tak powstało O! la,la - wspominała Patrycja.
Uparcie dążyła do wyznaczonego celu
Promocja na radiowej antenie była strzałem w dziesiątkę. W końcu jedna z ich piosenek trafiła na listę przebojów "Gorąca trzydziestka" w Radiu Zachód, a wkrótce twórczością zespołu zainteresowała się przedstawicielka małej wytwórni Koch. W 1996 roku O! la, la mógł pochwalić się pierwszą wydaną płytą zatytułowaną "Euforia". Niestety, radość członków trwała bardzo krótko.
- Chcieliśmy zawojować świat, mieliśmy oczekiwania, plany, a tu ludzie z wytwórni powiedzieli, że jak dobrze pójdzie, to sprzedamy 5 tysięcy egzemplarzy. Pamiętajcie, to były czasy, gdy pierwszoligowcy wrzucali na rynek 200 koła i wszystko schodziło na pniu. Podobno nasza muzyka nie była komercyjna. (...) Co tu dużo gadać, utknęliśmy na mieliźnie - powiedziała.
Kilka miesięcy po premierze krążka, grupa otrzymała propozycję przejścia do PolyGramu (późniejsza wytwórnia Universal). Jako że umowa z firmą Koch nie satysfakcjonowała młodych muzyków, z ochotą przystali na tę ofertę. Wiosną 1997 roku nastąpił długo oczekiwany przełom. To właśnie wtedy powstał utwór "Jak ja wierzę", który do dziś rozbrzmiewa w głowach pokolenia urodzonego w latach 90.
- Wierzyłam w tę piosenkę. Pamiętam, że zadzwoniłam ze studia do wytwórni, tego samego dnia, gdy pierwszy singiel "Radosny" miał iść do tłoczni i powiedziałam im: "Słuchajcie, wstrzymajmy się jeszcze chwilę. Mam coś lepszego. To będzie hit." Rzeczywiście, mieliśmy hit - przyznała po latach.
Popularność przypłaciła depresją
"Jak ja wierzę" okazał się największym hitem w całej karierze Patrycji Kosiarkiewicz. Jeszcze we wrześniu tego samego roku ukazała się jej pierwsza solowa płyta "Bajeczki". Udało się sprzedać 35 tysięcy egzemplarzy, a wokalistka w końcu spełniła swoje największe marzenie - została gwiazdą. Ogólnopolskie trasy koncertowe, wywiady, spotkania z fanami, rozdawanie autografów stały się jej codziennością na następnych kilkanaście miesięcy.
Owszem, zdobyta sława łechtała ego 25-letniej wokalistki, ale jednocześnie rosnąca z każdym dniem popularność zaczęła przytłaczać wkraczającą w świat show-biznesu Kosiarkiewicz. Presja wydawnictwa, oczekiwania fanów, permanentny stres i wytężona praca, w końcu odbiły się na jej zdrowiu i psychice.
- Wiedziałam, że coś dobrego się dzieje, bo pieniędzy na koncie przybywało, ale zupełnie nie czułam, że wygrałam los na loterii. O własnym sukcesie słyszałam od innych, sama tego specjalnie nie śledziłam. Małą wagę przywiązywałam do tych wszystkich rzeczy, które dziś uważam za kluczowe w szołbizie: do wizerunku, bywania, zawierania odpowiednich znajomości. To wyautowanie zdeterminowało moją karierę na wiele następnych lat. Byłam kim byłam. Zagubioną dziewczyną z mnóstwem osobistych problemów, w czarnych glanach i lnianych kieckach. (...) Zbagatelizowałam na przykład absolutną konieczność posiadania świetnego menadżera, odrzucałam propozycje, bo wydawało mi się, że sama się wszystkim najlepiej zajmę. Koniec końców, ta krótkowzroczność wiele mnie kosztowała - przyznała na swojej stronie internetowej.
W rezultacie piosenkarka wpadła w depresję i postanowiła na jakiś czas zniknąć z mediów. Powróciła dopiero w 1998 roku przy okazji wydania płyty "Kim więc jestem", ale nie udało jej się powtórzyć sukcesu "Bajeczek". To sprawiło, że gwiazda znów zdecydowała się odpocząć od medialnego szumu i koncertów.
Godziny, które wcześniej spędzała w studiu nagraniowym, wolała spożytkować na komponowanie i pisanie tekstów dla innych wokalistów. Do dziś uważa, że była to jedna z najlepszych decyzji w jej życiu. Jednym z jej ostatnich sukcesów na tym polu jest współpraca z Bartoszem "Tabbem" Zielonym oraz zespołem Sound'n'Grace i ich wspólna piosenka "Dach". Utwór znalazł się na pierwszym miejscu POPlisty RMF FM. Od 2016 roku Patrycja Kosiarkiewicz pracuje także jako coach i mentor. Nie zamierza wracać do show-biznesu.
Zobacz także: DJ Adamus kończy karierę muzyczną: "Trzeba wiedzieć, kiedy zejść ze sceny"