"To nasze święto". Patrycja i Grzegorz Markowscy o wspólnych występach
- Kiedy występujemy wspólnie, dzieje się magia. Delektujemy się tym. Każde nasze wyjście na scenę to nasze święto, nasza uczta - mówi Patrycja Markowska. Grzegorz Markowski dodaje, dlaczego taka okazja nie zdarza się zbyt często. Tym razem słynny duet ojca i córki wystąpi na tegorocznym Top of the Top Festival w koncercie z okazji 25-lecia TVN.
17.08.2022 | aktual.: 17.08.2022 11:41
Urszula Korąkiewicz: Koncerty zawsze były waszym żywiołem. Występ na festiwalu, takim jak ten w Sopocie, to też wyjątkowa chwila, ale tylko chwila. Jak się odnajdujecie w takiej formie, w takich okolicznościach?
Patrycja Markowska: Ja mam wtedy zawsze największą tremę!
Grzegorz Markowski: To jest straszliwie stresujące. Bo na koncercie zazwyczaj pierwsza lub druga piosenka idzie na tzw. "spalenie". Albo coś nie działa, albo nie stroi. Zazwyczaj gdzieś po trzecim numerze łapiesz spokój, że wszystko gra i koncert płynie. A wyjść na trzy minuty na festiwal i zrobić to dobrze? To naprawdę trudne. Ale...
Patrycja Markowska: ...Kiedy występujemy wspólnie, dzieje się magia. Delektujemy się tym. Każde nasze wyjście na scenę to nasze święto, nasza uczta.
Zwłaszcza, że teraz są naprawdę rzadkie.
Patrycja Markowska: Dozujemy to sobie. Zapraszam tatę, kiedy pojawia się naprawdę szczególna okazja. To do niego należy decyzja, czy się zgodzi, czy nie. Ale zazwyczaj z tych wyjątkowych momentów korzystamy. Możemy wtedy wznieść się ponad codzienność. Czujemy, jakby nam naprawdę sprzyjał cały kosmos. To cudowne uczucie.
Z pewnością, zwłaszcza że wspominałaś, że wspólne muzykowanie pomagało wam przetrwać trudny czas, nie tylko związany z pandemią.
Patrycja Markowska: Muzyka zawsze była dla mnie terapią. Tak było, odkąd byłam malutka – muzyka zawsze pomagała mi znaleźć równowagę w sercu. Mam nawet wrażenie, że ja bardziej kocham koncertować niż tata. Uwielbia to, ale lubi sobie dozować, natomiast ja mam to w krwioobiegu. W okresie, kiedy nie mogliśmy grać, bardzo, ale to bardzo za tym tęskniłam.
Grzegorz Markowski: Ja bardzo intensywnie żyłem przez 50 lat. Myślę, że przychodzi pewien moment, kiedy nie tyle, co się odchodzi, ale prowadzi dużo spokojniejsze, wolniejsze życie. Śpiewanie, granie, każdy koncertowy wyjazd to duże wyzwanie, duży wysiłek. A oglądać siebie jako starszego pana nie mam zamiaru.
A kiedy wspomina pan te intensywne lata, nie pobrzmiewa w tych wspomnieniach tęsknota za sceną?
Grzegorz Markowski: Ależ oczywiście. Bycie na scenie to afrodyzjak. Świadomość, że masz przed sceną tłum fanów wpatrzonych w ciebie z uznaniem, z miłością, to ogromna radość. Ale kiedyś opada kurtyna. Prawda, że Mick Jagger czy Iggy Pop to starsi ode mnie panowie, którym natura pozwoliła występować nadal bez większych problemów i dają radę. Ale widziałem artystów, którzy tej rady nie dawali. Nie chcieli zejść ze sceny i to był naprawdę smutny obrazek.
Zobacz także
A co robi Grzegorz Markowski z dala od sceny? Co dzisiaj daje panu przyjemność?
Grzegorz Markowski: Mieszkamy z żoną pod Warszawą, mamy cichy domek pod lasem, odpoczywamy. Mamy małego pieska, chodzimy na spacery, które uwielbiamy. Oboje kochamy też czytać, więc w końcu nadrabiam lektury, których nie dotykałem przez lata, zaprzątnięty pracą, komponowaniem, nagrywaniem płyt.
Patrycja Markowska: Trzeba podkreślić to, jak tata komponuje! Dlatego poprosiłam go o pomoc przy mojej nowej płycie. Przysiedliśmy do niej podczas pandemii, tata chwycił za gitarę i w efekcie trafiły na nią trzy piosenki, które są jego współkompozycjami. Tata nie wierzył w siebie jako kompozytora, a nagle okazało się, że siedząc w domu tworzy coś pięknego, muzyka wciąż przepełnia jego duszę. Ja dzięki temu mam "Wilczy pęd" i "Na zakończenie dnia". Są świetne, bo właśnie maczał w nich palce!
Rozmawiała Urszula Korąkiewicz, dziennikarka Wirtualnej Polski