"Pacyfizm to tchórzliwa droga"
Tomasz Pstrągowski: Wiem, że zdajesz sobie sprawę, jak ważnym artystą jesteś dla polskiego rynku komiksowego. Czujesz nostalgię powracając do naszego kraju?
Marvano:Nostalgię? Nie! Nostalgię czuje się wobec przeszłości, a ja wciąż tu powracam. Zawsze jestem bardzo szczęśliwy mogąc odwiedzić Polskę. Dla mnie to teraźniejszość!
Szczerze mówiąc nie mam pojęcia dlaczego jestem w Polsce tak fetowany, może ty zdradzisz mi tajemnicę?
Najpopularniejsza teoria mówi, że "Wieczna wojna" była pierwszą poważną powieścią graficzną wydaną po 1989 roku, więc dla wielu czytelników pozostaje pięknym wspomnieniem.
Aż do dziś nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak bardzo cenicie sobie moją twórczość. To bardzo miłe.
Jak doszło do tego, że w ogóle zacząłeś pracować z Joe Haldemanem?
To przypadek. Poznaliśmy się wiele lat temu, na jakimś konwencie fantastyki w Belgii. Ale wtedy żadnemu z nas nie przyszło do głowy, że moglibyśmy ze sobą współpracować. Jednak kilka lat później w moim życiu zaszło kilka zmian. Miałem już dość mojej pracy, dość mojego szefa, pomyślałem więc: "spróbuję czegoś nowego, spróbuję zrobić komiks". Do tej pory zajmowałem się tylko wydawaniem, byłem edytorem w tygodniku "Tintin".
Aby zacząć potrzebowałem jednak dobrej historii. I to na zaraz. Wpadłem więc na głupi pomysł (tak mi się wtedy wydawało), by zilustrować "Wieczną wojnę". Zapytałem Joe czy ma coś przeciwko temu, a on odpowiedział, że nie. I tak to się zaczęło.
Nie bałeś się mierzyć z tak ważną powieścią?
Drogi przyjacielu, w tych dniach nie bałem się niczego!
To oczywiście tylko w części prawda. Trochę się bałem. Ale byłem młody, nie myślałem więc o tym poważnie. Usiadłem do pracy i zacząłem rysować.
Od małego planowałeś stworzyć powieść graficzną?
W dzieciństwie (a trzeba pamiętać, że dorastałem w poprzednim stuleciu) byłem bardzo zainteresowany komiksami. I marzyłem by zarabiać na życie rysując je. Oczywiście nie było to zbyt realistyczne marzenie, nikt nie brał mnie poważnie. Nawet ja. Kiedy więc w końcu nadarzyła się okazja, trudno powiedzieć, bym to planował. To był przypadek, po prostu zareagowałem. Pomyślałem, że oto spełnia się moje dziecięce marzenie, więc dlaczego nie zaryzykować?
Nie był to jednak życiowy plan, który realizowałem z żelazną konsekwencją.
Kiedy w końcu nadarzyła się okazja i musiałeś wybrać historię, dlaczego padło akurat na "Wieczną wojnę"?
Ponieważ uważam, że to jedna z najwybitniejszych powieści science fiction... Inaczej, najwybitniejszych powieści, nie tylko science fiction, jakie kiedykolwiek powstały. I ponieważ znałem Joe. Gdyby to był ktoś inny, być może postąpiłbym inaczej. Ja poszedłem po prostu po linii najmniejszego oporu. Jak już wspomniałem, jest w tym bardzo wiele przypadku.
Przypadek, młodzieńcza pasja, pomoc przyjaciela. Brzmi jak wspaniała przygoda. Kiedy już zacząłeś, rzuciłeś się w wir pracy i poszło łatwo?
Dla mnie to nigdy nie jest łatwe. Zdaję sobie sprawę, iż istnieją artyści, dla których rysowanie jest równie naturalne co oddychanie dla mnie czy dla ciebie. Ale ja nie jestem jednym z nich. Rysowanie "Wiecznej wojny" było ciężką pracą, nie było w tym nic łatwego, ani prostego.
Zresztą powiedzenie, że to było trudne zadanie, nie oddaje do końca rzeczywistości. Z początku chciałem jak najwierniej zilustrować powieść. Chciałem za nią podążać jak ślepy idiota. Idiota, bo nie zdawałem sobie wtedy sprawy, że komiks i literatura to zupełnie inne media. Zorientowałem się już w trakcie. Musiałem zmienić naprawdę wiele rzeczy, dbając jednocześnie, by pozostać wiernym pierwotnemu tekstowi. To było najtrudniejsze.
Ale jak już mówiłem - byłem młody. Nie odbierałem tego jako trudności, ale jako wyzwanie, z którym muszę się zmierzyć. Część pracy, na którą się zdecydowałem.
Jak długo rysowałeś "Wieczną wojną"?
Trzy lata.
Joe Haldeman zakwestionował cokolwiek?
Nie. Wychodzi na to, że zgraliśmy się idealnie.
Powieść ma bardzo wyraźną, antywojenną, pacyfistyczną wymowę. Zgadzasz się z nią?
Antywojenną tak, ale nie pacyfistyczną. Moim zdaniem nie jest to powieść pacyfistyczna. Różnica polega na tym, że warto unikać wojny, ale nie można pozwolić się szantażować. Na tym polega pacyfizm - pacyfiści poddają się szantażowi, zrobią wszystko, by wojna nie wybuchła. Dają się ponieść nurtowi wydarzeń, dostosowują się, by tylko uniknąć konfliktu.
"Wieczna wojna" taka nie jest. To powieść antywojenna, oczywiście, ale nie pacyfistyczna. I jeżeli tak to określimy, to zgadzam się z przesłaniem "Wiecznej wojny". Mam bardzo silne, antywojenne przekonania. Wojna to bestialstwo, powinniśmy jej unikać za wszelką cenę. Bądźmy jednak realistami, nie zawsze mamy wybór. Nie należy się wtedy jej wstydzić, nie należy odwracać wzroku, dawać się szantażować.
Nie lubię pacyfizmu. Uważam, iż często jest to tchórzliwa droga.
W "Wiecznej wojnie" konflikt toczy się pomiędzy dwiema stronami, które tak naprawdę nic o sobie nie wiedzą...
Dokładnie! Obie błędnie zakładają, iż wiedzą jaki jest przeciwnik. Nic nie wiedzą, ale zakładają, że wiedzą! A kiedy wojna się kończy i dawni wrogowie zaczynają się ze sobą porozumiewać okazuje się, że gówno wiedzieli. Zakładali po prostu, że mają rację i na podstawie tego założenia budowali swoją wizję.
"Wieczna wojna" jest oczywiście komiksem antywojennym, ale nie jest przeciwko żołnierzom. To dwie zupełnie inne sprawy. Potrzebujemy armii, by nas broniły.
Interesują cię współczesna polityka, współczesne wojny? Nie chciałbyś opowiedzieć historii o nich?
Aby opowiadać o takich sprawach, potrzebny jest dystans. A tego można nabrać tylko z czasem. Tak naprawdę nic nie wiemy o dzisiejszych konfliktach. W latach 60. byliśmy lepiej informowani o wojnie w Wietnamie, niż dziś jesteśmy o jakiejkolwiek toczącej się wojnie. Skala propagandy jest olbrzymia. Wiadomości są kontrolowane przez rządy i wojsko. Dlaczego więc miałbym opowiadać o tych wojnach? To byłoby nieuczciwe, nie mam dystansu.
Zapytałem, bo twoje słowa bardzo łatwo odnieść do wojny w Iraku. Doszło tam do szantażu, o którym mówiłeś. Mieliśmy też do czynienia z kłamstwem i propagandą...
Tak? Z jakim kłamstwem?
Na temat broni masowego rażenia...
Przecież to była prawda. Wiemy na pewno, że Saddam Husajn posiadał broń masowego rażenia. Użył broni chemicznej przeciwko swoim własnym obywatelom. To jest przecież broń masowego rażenia! Nie rozumiem dlaczego ludzie twierdzą, że w Iraku nie było broni masowego rażenia. Była!
[mowa o broni chemicznej; Saddam Husajn użył jej w czasie wojny Iraku z Iranem w latach 1980-88; w 1988 roku rozkazał także użyć broni chemicznej przeciwko zamieszkującym Irak Kurdom, którzy wzniecili niepodległościowe powstanie; szacuje się, że w wyniku bombardowania Halabdży zginęło około 5 tysięcy osób; podczas tłumienia kurdyjskiego powstania zginęło 100 tysięcy osób; wojna iracko-irańska toczona w latach 1980-88 pochłonęła ponad milion ofiar - przyp. T.P.]
Saddam Husajn był oczywiście zbrodniarzem, nikt nie ma wątpliwości w tej sprawie. Jednak problem leży gdzie indziej. Przed pierwszą wojną w Zatoce Perskiej oczywiście posiadał broń chemiczną i użył jej. Ale później została zniszczona. Po drugiej inwazji na Irak w 2003 roku ani Amerykanie, ani eksperci ONZ nie znaleźli żadnych dowodów, że Husajn wznowił produkcję tej broni broń, a przecież to ona była wymówką dla wojny...
Broń chemiczna jest bardzo prosta w produkcji! Możesz ją zrobić we własnej kuchni. I równie prosta do zniszczenia. Husajn po prostu ją zniszczył przed inwazją. W Iraku nie odnaleziono broni atomowej, to prawda, ale to nie jedyny rodzaj broni masowego rażenia. Mówienie, że jej tam nie było to kłamstwo. Ona tam była i została wykorzystana przeciwko Irakijczykom.
Bardzo łatwo jest ukryć broń chemiczną. Wystarczy, że jej składniki będzie się trzymało w różnych miejscach i nie będzie ich mieszało, aż do ostatniej chwili. Oczywiście, że nic nie znaleziono, ale to absurd. Politycznie poprawne media piorą nam mózgi, mówiąc że nie było w Iraku broni masowego rażenia. Nie zgadzam się z tym.
Drugim powodem, jaki podawali Amerykanie były rzekome powiązania Husajna z Al-Kaidą, ale i na to nie znaleziono dowodów...
Pierwsza wojna w Iraku wybuchła na początku lat 90., Al-Kaida wyskoczyła z pudełka w 2001 roku. To cholernie oczywiste, że w tym okresie Husajn miał kontakty z jej przywódcami...
Skoro masz takie zdecydowane przekonania wobec wojny w Iraku, to dlaczego nie chcesz się na jej temat wypowiedzieć w komiksie?
Nie mam zdecydowanych przekonań na temat wojny w Iraku. Mam zdecydowane przekonania na temat mediów, które przestały wykonywać swoje zadanie. Przestały nas informować rzetelnie o tym, co dzieje się na świecie. Nawet gdybym chciał zrobić komiks na ten temat, nie mógłbym go zrobić, bo po prostu nie wiem, co tam się dzieje. Obraz jaki przedstawiają media nie jest prawdziwy.
W "Berlinie" pokazujesz ciemną stronę Aliantów. Przypominasz straszliwe bombardowania jakie zaserwowaliśmy niemieckim miastom. Nie bałeś się, że zostaniesz źle zrozumiany?
Nie. Niebezpieczeństwo błędnej interpretacji istnieje, oczywiście, ale nie jest ono moim problemem. To problem czytelnika. To on interpretuje. To kolejna sytuacja, w której ludzie widzą to, co chcą widzieć. Jeżeli będą chcieli widzieć w "Berlinie" potępienie Aliantów, to zobaczą. Nie mam na to wpływu.
Ludzie czasami mówią, iż w swoich komiksach nie wybieram stron. Nie dzielę bohaterów na dobrych i złych. Odpowiadam im, że są leniwymi czytelnikami skoro tak uważają. Oczywiście, że w "Berlinie" są "ci dobrzy" i "ci źli". Po prostu zdaję sobie sprawę, że nawet w złych jest nieco dobroci, a w dobrych nieco zła. Ale mówienie, że postrzegam świat w szarościach jest błędem. Postrzegam go w czerni i bieli, ale nie radykalizuję tego podziału.
Komiks to medium wywodzące się z kultury masowej. Lubi chodzić na skróty, upraszczać. Nie obawiałeś się, że wpadniesz w pułapkę prostych wyborów?
Niebezpieczeństwo istnieje, zdaję sobie z niego sprawę. W komiksie nie można wejść w szczegóły aż tak głęboko jak chociażby w literaturze. Dlatego wydaje mi się, że dobrym rozwiązaniem jest kilkukrotna lektura moich komiksów. Jestem jednak przekonany, że dzięki komiksom można skłonić ludzi do samodzielnego myślenia. Przekonać ich, by przestali bezmyślnie przyjmować to, co się do nich mówi, a zaczęli grzebać, zadawać pytania.
Twoje najnowsze prace - "Berlin" i "Grand Prix" - oparte są na prawdziwych historiach. Nie jesteś już zainteresowany czystą fikcją?
Prosta odpowiedź brzmi: "w tym momencie nie". Ale to jest prosta odpowiedź, postaram się udzielić bardziej skomplikowane.
Jestem zapalonym czytelnikiem. I mówi się, że w życiu czytelnika są trzy etapy. Zaczynasz od fikcji, następnie przechodzisz do książek historycznych, a kończysz na biografiach. Wydaje mi się, że jest w tym sporo racji. Przychodzi taki moment, gdy zdajesz sobie sprawę, że w prawdziwym życiu dzieją się o wiele ciekawsze rzeczy niż w jakiejkolwiek fikcji. Jak to mówią Francuzi: "rzeczywistość przerasta fikcję". W tym momencie nie czytam już fikcji, więc jako twórca jestem nią coraz mniej zainteresowany.
Zaczniesz więc tworzyć biografie?
Nie. Jeszcze nie. Nie wydaje mi się zresztą, by komiks był dobrym medium dla biografii. Tak jak nie wydaje mi się, by komiks był dobrym medium dla opowieści czysto historycznych, pozbawionych elementu rozrywkowego. Komiks z definicji powinien dostarczać czytelnikowi rozrywkę. Dlatego w "Berlinie" zmieściłem także opowieść szpiegowską i miłosną.
A jednak z twoich komiksów można się wiele nauczyć. Jak wygląda proces gromadzenia materiałów?
To najciekawsza część mojej pracy. Na tym etapie odkrywasz rzeczy, których nie wiedziałeś. Poznajesz fascynujące historie. Kocham to.
Samo przeszukiwanie archiwów, czytanie książek i zbieranie dokumentacji trwa od jednego do półtora roku. Ale nie można powiedzieć by był to proces, który się w pewnym momencie wyraźnie kończy. Nawet, gdy zaczynam już rysować, wciąż wpadam na coś nowego, odnajduje jakieś źródła, których wcześniej nie znałem i one wpływają na moją wizję.
W "Grand Prix" przypominasz nieco zapomniany epizod z historii Europy - wyścigi automobili. Skąd zainteresowanie tym tematem?
Chciałem zrobić historię rozgrywającą się w dwudziestoleciu międzywojennym. Zależało mi jednak, by opowiedzieć o tych czasach z innej perspektywy niż do tej pory opowiadano. I trochę przez przypadek w antykwariacie znalazłem biografię Rudolfa Caraccioli, jednego z najsłynniejszych kierowców tamtych czasów. Połknąłem przynętę, zainteresowałem się tym i odkryłem, że Hitler używał wyścigów samochodowych by obchodzić postanowienia Traktatu Wersalskiego zabraniającego Niemcom prac nad bronią. I pomyślałem, że oto znalazłem temat.
Ale jest też inny powód. Wychowałem się w Zolder, miasteczku, którego nazwa nic ci nie powie. W 1963 roku otworzono tam tor wyścigowy. Pamiętaj, że mówimy o czasach, w których nie było Internetu, gier wideo ani nawet telewizji. Zgadnij więc, gdzie spędzaliśmy weekendy?
Dzisiaj wyścigi samochodowe stały się nudne, ale wtedy były fascynujące. Wydaje mi się zresztą, że duch lat 60. był podobny do tego z lat 30. W obu przypadkach mamy do czynienia z pokoleniem ludzi, którzy przeżyli wojnę i zainteresowali się wyścigami. Mieli gdzieś niebezpieczeństwo. Przecież już i tak byli szczęściarzami, bo nie zostali zastrzeleni w trakcie wojny. Wydawało mi się więc, że potrafię zrozumieć emocje kierowców z dwudziestolecia międzywojennego, że są mi bliscy.
Co nazwałbyś swoim największym, artystycznym osiągnięciem?
Udało mi się doprowadzić do sytuacji, w której utrzymuję się z robienia tego, co naprawdę kocham. Oczywiście są słabsze dni. Przeklinam wtedy siebie, że nie zostałem rzeźnikiem lub piekarzem. Ale to tylko chwile. Każda praca czasem nudzi. Na co dzień jednak nie nazwałbym swojej pracy nawet pracą. Większość tego co robię to czysta przyjemność. Nie wydaje mi się, by żyło wiele osób, które mogą to o sobie powiedzieć.
To nawet nie jest osiągnięcie. To przywilej.