Opole 2017: Pietrzak dał alternatywną lekcję historii. Górę wziął patos
To miała być sentymentalna podróż w głąb historii, tymczasem stała się przebieżką, od której można było dostać zadyszki. I chyba jeszcze długo będzie się odbijać widzom czkawką. Jan Pietrzak zafundował patetyczną lekcję historii, którą prowadził do "normalnej w gruncie rzeczy Polski".
17.09.2017 | aktual.: 17.09.2017 17:02
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Już przed samym koncertem mówiło się o napiętej atmosferze podczas prób. Jan Pietrzak sam wymyślił i wyreżyserował widowisko, wszystko miało być więc dopięte na ostatni guzik, a artyści musieli ponoć podporządkować się rygorystycznym wymaganiom satyryka. Niezależnie od okoliczności, udało się stworzyć spektakl, w którym wszyscy chodzili jak w zegarku, każdy z wykonawców wychodził na swoje "pięć minut" poprzedzane odpowiednim wprowadzeniem Pietrzaka. Co jednak z tego, że muzycy byli świetnie przygotowani, a wokaliści na scenie dawali z siebie wszystko. Całość owiana patosem przypomniała bardziej, co zauważyli internauci, apel szkolny niż festiwalowe widowisko.
Zresztą, skojarzenie ze szkołą wcale nie jest bezpodstawne. Pietrzak dał widzom długą lekcję historii opatrzoną raz po raz krytycznym politycznym komentarzem. Nic dziwnego, chciałoby się powiedzieć. W końcu zdążyliśmy już przywyknąć, że satyryk zawsze dość kąśliwie komentował otaczającą rzeczywistość. Szkoda tylko, że to, co pamiętamy sprzed lat bawiło, a to, co słyszymy teraz niepokoi. Pietrzak sam przyznał podczas koncertu, że kiedyś był artystą antyrządowym, walczącym z władzą, teraz jednak, jego zdaniem, należy walczyć z opozycją, która niszczy Polskę. Nie trzeba było długo czekać, by pojawiły się głosy pełne żalu, że znów zamiast rozrywki mamy przed sobą politykę.
To jednak nie wszystko. Dodał, że dopiero teraz idziemy do "normalnej w gruncie rzeczy Polski" - dzięki niemu i Kabaretowi pod Egidą. Można to zrzucić na karb specyficznego poczucia humoru, ale dalej było już tylko ciekawiej.
Pietrzak zafundował widzom podróż nie tyle "Z PRL-u do Polski", co przez o wiele dłuższy okres wzlotów i upadków ojczyzny. Szybką przebieżką przez historyczne wydarzenia przypomniał o sukcesach Polski podczas zaborów i dwóch wojen światowych – w tym momencie należą się słowa pochwały, o nich należy mówić. Gorzej, że satyryk umieścił je w zadziwiającym kontekście. Uznał, że dotąd źle uczono historii, broniono mówić o zwycięstwach Polski, a podręczniki były pisane przy wsparciu okupantów. Za czasów okupacji – można się zgodzić, ale dziś brzmiało to kuriozalnie. Dalej pozostało tylko składanie szczerych życzeń, by Polska stała się jeszcze bardziej polska niż jest. Kabareciarz z premedytacją stawiał tezy, które szybko podzieliły widzów.
– Ja się do dyplomacji nie zapisałem. W kabarecie mówię prawdę – skwitował ze sceny.
Na scenie nie zabrakło przebojów Pietrzaka, jak "Z PRL-u do Polski" czy "Żeby Polska była Polską". I chociaż widowisko mogło być pełne refleksji i wzruszające, bardziej przypominało sztywną, okolicznościową akademię. Wrażenie potęgował fakt, że podniosłe pieśni czy utwory pisane w czasach świetności Solidarności śpiewała licealna młodzież. Wykonała je wprawdzie bez żadnych pomyłek, ale czy ze zrozumieniem…
Później było raz lepiej, raz gorzej. Teksty Agnieszki Osieckiej przeplatały się z tekstami Jacka Kaczmarskiego, tematyka przeskakiwała z ojczyzny na wiarę, następnie na miłość, by wrócić do ojczyzny. W końcu można było się pogubić, co się ogląda - konkurs pieśni patriotycznej czy festiwal piosenki żołnierskiej.
Widowisku nie pomogła reaktywacja zespołu Zayazd, a występ Ryszarda Makowskiego, kojarzącego się ze "Studiem YaYo" i krzyczącego "zróbcie hałas", chyba tylko go pogrążył. Najjaśniejszym punktem koncertu była Natalia Sikora, której brawurowy występ był chwilą oddechu od patriotycznych piosenek. Ale trudno było się oprzeć wrażeniu, że jak kolorowy ptak zupełnie odstawała od konwencji.
Niech nie będzie jednak tak krytycznie – do artystów trudno się przyczepić, śpiewali czysto i bez zarzutu, widać było ciężką pracę, jaką włożyli w swoje występy. Szkoda tylko, że ich wysiłek przyćmiły polityczne przytyki. Jedno się udało - podzielić widzów na tych, którzy popierali poglądy Pietrzaka, i tych, którzy nie mogli uwierzyć w to, co słyszą. Publika w amfiteatrze z kolei była mniej skora do reakcji i, jak zauważyli internauci, mniejsza niż zazwyczaj. Na ekranie pojawiała się sporadycznie i tylko ta z pierwszych rzędów. Kiedy już się pojawiała, miała nietęgie miny, niechętnie śpiewała z artystami, a do żywiołowych reakcji i okrzyków "jeszcze jeden" zmotywowała się, gdy na ekranie leciały już napisy końcowe. Gospodarz wieczoru mógł czuć się jednak doceniony i pochwalić się nagrodą za całokształt twórczości otrzymaną od swoich artystów i TVP.
To mógł być koncert, który pokazałby artystyczny koloryt przejścia Polski z PRL-u do dzisiejszych czasów. To mogło być święto polskiej piosenki – patriotycznej, poetyckiej, miłosnej. To mogło być widowisko z elementem humoru. Tymczasem zobaczyliśmy kolejny popis szukania jedynej słusznej prawdy i festiwal politycznych przytyków. Muzyka w stolicy piosenki zeszła na dalszy plan. Szkoda.