Oklaski muszą być głośne, reakcje przerysowane. I żadnych obleśnych pytań! Amerykańska magia od kuchni
Hillary Clinton bawiąca się balonami, możliwość przechowania broni i ekspresowy kurs wybuchania śmiechem - tak się robi amerykańską telewizję. Byłem za kulisami popularnych talk-shows i nigdy tego nie zapomnę.
08.10.2022 08:06
Wychowałem się w kulcie amerykańskiej popkultury i niemal modliłem do sław pokroju Davida Lettermana, więc grafik mojej wycieczki do Nowego Jorku musiał uwzględnić wizytę w osławionych studiach telewizyjnych, gdzie przecież dzieje się "magia". Na nic lata moich doświadczeń w pracy dziennikarza, rozlicznych wizyt na planach największych rodzimych programów i spotkań z gwiazdami - karmiony od dziecka fantazją o Hollywood i jedynym słusznym przemyśle rozrywkowym, jestem bezbronny na samą myśl o namacalnym zderzeniu z nimi.
Oczekiwania są ogromne, wręcz filmowe i dobra wiadomość jest taka: amerykański show-biznes nie zawodzi, nawet od kuchni. Wielkie produkcje telewizyjne, niespodziewani goście z pierwszych stron gazet i staranna reżyseria doświadczenia, którego jako gość nie możesz zapomnieć - to wszystko jest na wyciągnięcie ręki.
Ale od początku. Wieczorne talk-shows od dekad zajmują najważniejsze miejsce w amerykańskiej telewizji i są centralnym punktem ramówki każdej dużej stacji. Formuła typowego "late night show" jest niezwykle prosta: charyzmatyczny prowadzący streszczający w humorystyczny sposób najważniejsze wiadomości z kraju i świata w otwierającym monologu, znany gość na kanapie i zespół odpowiadający za akcenty muzyczne, nierzadko przerywane skeczami i występami artystów okupujących szczyty list przebojów.
Okazało się, że wstęp na nagrania popularnych programów nie jest jakimś karkołomnym zadaniem i o wszystkim decyduje uwielbiana przez Amerykanów loteria. Aby spróbować swoich sił w losowaniu wejściówek na ich nagrania, wystarczy zarejestrować się w serwisie 1iota, który odpowiada za organizację publiczności. Wskazujemy programy i terminy, które nas interesują, dołączając koniecznie krótką wiadomość z uzasadnieniem, dlaczego to akurat my zasługujemy na szczęśliwy traf.
Idę w klasykę, ale i szczerość - informuję organizatorów, że to mój pierwszy raz w Nowym Jorku, do którego przyleciałem ze swoim już eks-partnerem i wizyta w studiu zdecydowanie osłodziłaby mi pobyt. Aplikuję w ten sposób do pięciu produkcji: "Late Night with Seth Meyers", "The Late Show with Stephen Colbert", "The Drew Barrymore Show", "The View" oraz "The Tonight Show Starring Jimmy Fallon". Ku mojemu zaskoczeniu, w ciągu kilku dni otrzymuję potwierdzenie wylosowania biletów na cztery z nich.
Mój debiut przypadł na "Late Night with Seth Meyers" nagrywany w budynku NBC, gdzie stawiam się godzinę przed czasem wydrukowanym na wejściówce. Produkcja, w trosce o brak przykrych niespodzianek i puste miejsca podczas nagrań, robi tzw. overbooking czyli rozdaje więcej biletów niż przewidzianych miejsc. W związku z tym, przy wejściu obowiązuje zasada "kto pierwszy, ten lepszy".
Od momentu, w którym obsługa zaczyna wpuszczać gości, rozpoczyna się coś, co można określić jedynie "American experience" - absolutnie każda osoba, z którą masz styczność, niezależnie od pełnionej roli, od biletera, przez szatniarza, ochroniarza, na członkini produkcji kończąc, niemal wychodzi z siebie, abyś miał wymarzone doświadczenie. Zagadują, pytają, czy to twój pierwszy raz na nagraniach, którym gościem najbardziej się ekscytujesz i życzą świetnego czasu w studiu.
Jak na Amerykanów przystało, kontrola osobista jest niezwykle szczegółowa i wymaga czasami delikatnego striptizu przy bramkach do wykrywania metali, choć i tu nie brakuje paradoksów. Gdy czekałem w kolejce na show Stephena Colberta, ochroniarz, który do nas wyszedł z krótką instrukcją, co będzie się działo przy wejściu, rzucił do zgromadzonych: "Jeśli ktoś z was ma przy sobie broń, dajcie nam znać. Zarekwirujemy ją na czas nagrań i oddamy wam po ich zakończeniu, bo może wam się przecież przydać. W końcu to Nowy Jork!" - krzyknął do wyraźnie rozbawionego tłumu. Takie rzeczy tylko w Ameryce.
Przed każdym z nagrań zgromadzona publiczność musi przejść szybki trening aplauzu i śmiechu, najczęściej z zatrudnionym do tego komikiem, który jest niejako rozgrzewką przed daniem głównym. Aplauz musi być głośny, a reakcje na monolog prowadzącego czy żarty z gośćmi, przerysowane do granic możliwości. Aby pobudzić publikę, rzeczony komik wchodzi z nią w interakcję, żartując na temat ubioru, wyglądu czy pochodzenia poszczególnych osób - "Jesteś taki uśmiechnięty, widać od razu, że nie mieszkasz tutaj!" - słyszy jeden z Australijczyków. Śmieję się, a za chwilę sam staję się "ofiarą".
Wspomniany już komik rozpoznaje mnie z jednego z poprzednich nagrań i zaprasza nas (mnie i mojego towarzysza) na scenę, gdzie pyta, czy jesteśmy razem. Odpowiadam, zgodnie z prawdą i komediowym zacięciem, że niedawno się rozstaliśmy. Na kilka minut stajemy się bohaterami stand-upu, a na próbę ratowania naszego związku rusza cała publiczność. Salwy śmiechu zmuszają do szybkiej refleksji: śmieją się z moich żartów, czy ze mnie?
Tuż przed startem nagrań jesteśmy uprzedzani, że w ich trakcie może się zdarzyć segment, w którym gospodarz będzie chciał porozmawiać z publicznością i będzie możliwość zadania mu krótkich pytań. "Tylko nie pytajcie o nic obleśnego, ani nie proście o zatrudnienie!" - upewnia się kierownik produkcji. Chwilę później zapala się czerwona lampka kamery i zaczyna się telewizyjna magia. Na teleprompterach lub - jak w przypadku Setha Meyersa - odręcznie wypisanych kartkach, wypisane są monologi prowadzących i kluczowe kwestie, które mają poruszyć ze swoimi gośćmi ("Lokowanie kosmetyków!").
A na kanapach wspomnianego Setha Meyersa czy Stephena Colberta goszczą pierwszoligowe nazwiska m.in. Gwen Stefani i Steve Carrell. Program nie jest nagrywany na żywo, ale praktycznie nie ma tu mowy o dublach. O ile nie dochodzi do wpadki stricte technicznej, wszystko jest grane "longiem" czyli bez przerwy, wyłączając jedynie cięcia w momentach, gdy na ekranie ma być zapowiedziany blok reklamowy. Nie ma wątpliwości, że mamy tu do czynienia z wystudiowaną spontanicznością - rozmowa ma wprawdzie sprawiać takie wrażenie, ale całość wyreżyserowana jest jak dobry teatr. W razie, gdyby najsłabszym ogniwem miała okazać się publiczność, kierownik produkcji lub po prostu specjalne ekrany z migającym "aplauz!", przypominają, kiedy mamy się odpowiednio zaśmiać i klaskać. W tej machinie nie ma miejsca na nienaoliwione elementy.
Postanowiłem sprawdzić też inny rodzaj show, ten przeznaczony dla popołudniowego widza i przygotowany z myślą o gospodyniach domowych i znudzonych żonach. Mowa o "The Drew Barrymore Show" aktorki znanej z "E.T." czy "Aniołków Charliego". Wizyta na tym planie okazała się strzałem w dziesiątkę - nie tylko dlatego, że prowadząca program gwiazda pozwalała sobie na dużą dozę naturalności i spontaniczności, co stoi w kontraście z reżyserią tego typu programów, ale przede wszystkim z uwagi na jej gościnie, którymi okazały się… Hillary Clinton i jej córka Chelsea.
Warto w tym miejscu nadmienić, że aplikując o bilety na poszczególne programy, nie zawsze wiemy, kto w nich wystąpi. Zatem zobaczenie na żywo byłej amerykańskiej Sekretarz stanu i niedoszłej prezydentki, było dla mnie ogromnym zaskoczeniem. I co najbardziej zadziwiające, niezwykle humanizującym samą Clinton, która w trakcie nagrania, oprócz tradycyjnej i wyreżyserowanej rozmowy, wzięła udział w grze polegającej na… przebijaniu balonów, w których znajdowały się kartki z pytaniami. Muszę przyznać, że widok poważnej przecież polityczki i postaci, jakby nie było, historycznej, przebijającej balony i pokrzykującej przy tym komediowo, to coś, co zostanie ze mną na dłużej.
Zderzenie z wielką fabryką telewizyjną okazało się doświadczeniem nie tylko niezwykle widowiskowym, ale i po ludzku przyjemnym. Amerykanie doskonale wiedzą, jak sprawić, aby każdy poczuł się wyjątkowo i kupił sprzedawaną przez nich fantazję. W kraju, w którym nierówności dają o sobie znać na każdym kroku, potrzeba czucia się "wyjątkowym" zdaje się być ucieczką od trudnej codzienności. A misją amerykańskiej telewizji jest w tym pomagać lub, jak woleliby powiedzieć sceptycy, odwracać uwagę od tego, co naprawdę ważne. Byle skutecznie!
Dla Wirtualnej Polski z Nowego Jorku Piotr Grabarczyk