Gdy gasły kamery, nie było mu do śmiechu. Życie go nie oszczędzało
Trenował gimnastykę akrobatyczną, występował w cyrku i pływał na statkach. O tym, że został aktorem, zadecydował właściwie przypadek – jednak szybko się okazało, że Karol Strasburger podjął właściwą decyzję. Na brak propozycji zawodowych nigdy nie narzekał, a od niemal 30 lat prowadzi teleturniej "Familiada", który przyniósł mu nie tylko popularność, ale i tytuł "króla sucharów".
01.07.2022 | aktual.: 02.07.2022 12:12
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
W młodości marzył o karierze sportowca. Karol Strasburger trenował gimnastykę akrobatyczną w klubie Legia Warszawa i wraz ze swoją drużyną zdobył mistrzostwo Polski w 1964 r. Chcąc realizować swoją pasję, zatrudnił się w cyrku, ale niedługo potem doszło do wypadku, po którym musiał na długi czas odpuścić sobie aktywność fizyczną.
"Wykonywałem numer, który nazywa się 'skokiem śmierci'. Linki, które mnie podtrzymywały, urwały się, a ja poleciałem na ziemię. To mogło się skończyć tragicznie, ale na szczęście ktoś nade mną czuwał. Pęknięte żebra, potłuczenia całego ciała, wstrząs mózgu, ale przecież mogło być o wiele gorzej" - wspominał w "Fakcie".
To spowodowało, że młody Strasburger zaczął szukać innego zajęcia. Ponieważ wywodził się z rodziny o żeglarskich tradycjach, uznał, że podąży śladem swoich krewnych. Po maturze zapisał się do Wyższej Szkoły Morskiej w Szczecinie – jednak szybko się okazało, że absolutnie nie jest to jego ścieżka. Nie mógł znieść "śmierdzących statków" i nieustannie zmagał się z chorobą morską. Pożegnał się więc ze Szczecinem i przeprowadził do Warszawy, by w 1967 r. rozpocząć studia na PWST.
Aktorstwo miało być dla niego sposobem na uporanie się z nieśmiałością i negatywnym podejściem do świata. "Kiedyś byłem smutasem i tego w sobie nie lubiłem. Dość długo nie potrafiłem tego w sobie zwalczyć", mówił w "Super Expressie", dodając, że dzięki występom i kontaktom z ludźmi, udało mu się pokonać ten problem.
Przed kamerami zadebiutował już w 1970 r. w serialu "Kolumbowie" Janusza Morgensterna, a potem pojawiał się, choć zwykle w mniejszych rolach, w kilku produkcjach rocznie. Uwielbienie żeńskiej części publiczności przyniósł mu występ w "Nocach i dniach", gdzie jako Józef Tolibowski zrywał dla ukochanej nenufary. On sam zaś jako jedną z ważniejszych produkcji w swojej karierze wymieniał "Polskie drogi" z 1977 r., chociaż kiedy otrzymał angaż, był początkowo mocno wystraszony.
"Gdy dostałem propozycję zagrania podchorążego Władysława Niwińskiego, z jednej strony ucieszyłem się, a z drugiej poczułem strach. Byłem na początku drogi zawodowej i obawiałem się bardziej doświadczonych kolegów oraz długiej nieobecności w domu", wspominał w programie "Polskie drogi – jak powstawał serial".
Swoją pierwszą wielką miłość, Barbarę Burską (pamiętną Irenę Ochódzką z "Misia"), poznał jeszcze na studiach. Jedna z najpiękniejszych studentek w szkole odwzajemniła jego uczucie i niebawem wzięli ślub. Ich związek nie przetrwał jednak próby czasu. Później mówili, że byli zdecydowanie za młodzi na małżeństwo, choć się rozstali, pozostali przyjaciółmi.
Innym ważnym powodem było bez wątpienia to, że Strasburger zadurzył się już w innej kobiecie, Irenie Morcińczyk, żonie Andrzeja Jaroszewicza. Ten z kolei wdał się w romans z Marylą Rodowicz, więc jego partnerka nie odrzuciła zalotów Strasburgera.
"Były podchody. W związku z tym, że byliśmy już w związkach, to nie było to łatwe. Ukradkowe spotkania, telefony. Fascynowała mnie jej osobowość. No i powstał związek, który jest zbudowany na dorosłości uczucia, wspólnych zainteresowaniach, potrzebach", opowiadał o ich romansie w "Super Expressie". Strasburger sfinalizował rozwód, a Morcińczyk odeszła od męża i wreszcie mogli być razem. W 1981 r. wzięli ślub.
Uchodzili za parę idealną, byli w sobie do szaleństwa zakochani i doskonale się dogadywali. Strasburger żałował, że praca pochłania mu tyle czasu. Ubolewał też, że nie zdecydowali się na dzieci. Gdy u Ireny zdiagnozowano chorobę nowotworową, był zrozpaczony. Mimo że została otoczona najlepszą opieką, zmarła w nocy z 9 na 10 grudnia 2013 r.
Karol Strasburger kompletnie się załamał i nie spodziewał się, że kiedyś jeszcze znów się zakocha. Tymczasem kolejna miłość znajdowała się tak blisko. Małgorzata Weremczuk pracowała w restauracji, którą Strasburger z żoną szczególnie sobie upodobali.
"Lubiłam, jak mnie odwiedzali. Podobał mi się jego stosunek do niej, szacunek, jakim ją otaczał, podziw, z jakim na nią patrzył. Ma szczęście ta Irka, myślałam i bardzo im kibicowałam. Lubiłyśmy się, często rozmawiałyśmy przez telefon o babskich sprawach", wspominała Weremczuk w "Vivie!". Po śmierci żony Strasburger coraz więcej czasu spędzał z młodszą znajomą i w 2019 r. wzięli ślub. Wtedy też przyszła na świat ich córka Laura.
Ostatnio Strasburger pojawił się na wielkim ekranie w komedii "Koniec świata, czyli Kogel Mogel 4", stale też można go oglądać w "Familiadzie". Teleturniej jest dla niego niezwykle istotny, ponieważ od samego początku był zaangażowany w prace nad konwencją programu i scenariuszem.
"Wszystko, co tam się dzieje, jest moją inicjatywą. Przyznaję się do wszystkiego, co jest dobre i co jest złe", opowiadał w programie "Pacześ Show". Pytany zaś, jako to się stało, że każdy odcinek zaczyna się od "suchara", wyznawał, że był to jego pomysł – nie spodobały mu się bowiem żartobliwe kwestie widniejące początkowo w scenariuszu.
"Pomyślałem sobie, że zacznę takimi żartami. Tylko jak znaleźć trzy tysiące dowcipów, które nikogo nie obrażają, nie mają w sobie ani kur..., ani niczego tam w środku, bo to też obrażają się wszyscy. Nie dotykają Kościoła, policjantów, rządu, polityki, blondynek", dodawał. Cóż, przed nim faktycznie trudne zadanie, bo nie zapowiada się, by "Familiada" w najbliższym czasie zniknęła z anteny.