Nie założył czarnego garnituru na pogrzeb matki. Tabloidy miały teorię. "To było nie do zniesienia"

- Bardzo starała się nie obciążać mnie swoją chorobą i pilnowała, żeby to nie była dla mnie trauma, z której trudno byłoby mi wyjść - mówi reżyser i producent Wit Dziki, syn zmarłej w 2004 r. Darii Trafankowskiej. W rozmowie z WP wspomina, jak przeżył rozwód rodziców, a potem śmierć matki oraz jak za wszelką cenę próbował uciekać od zawodu, który wykonywali rodzice.

Daria Trafankowska z synem Witem Dzikim, 1999 r.
Daria Trafankowska z synem Witem Dzikim, 1999 r.
Źródło zdjęć: © East News
Przemek Gulda

11.02.2021 03:11

Przemek Gulda: Pochodzisz z bardzo "filmowej" rodziny, czy zawodowo zajmujesz się dziś czymś związanym z filmem?

Wit Dziki: Mówiąc bardzo ogólnie: produkuję i reżyseruję różne formy audiowizualne. Od materiałów reklamowych, przez krótkie programy telewizyjne, do teledysków. Właśnie wróciłem z Ugandy, gdzie kręciłem wideoklip dla jednej z tamtejszych artystek.

W Ugandzie? Jak to się stało?

To mój nowy projekt, który robię niejako na boku z moimi kolegami: operatorem oraz specjalistą od postprodukcji, poza zwykłymi zleceniami, jako formę wsparcia początkujących, nieznanych, ale ciekawych artystek i artystów. Wymyśliłem, że raz na rok będę robił teledysk w jakimś odległym kraju, niekoniecznie bardzo ważnym z punktu widzenia sceny muzycznej.

Choć pierwszy, rok temu, paradoksalnie, powstał w Stanach Zjednoczonych. Ale pracowałem z zupełnie nieznanym artystą, którego teraz nie byłoby stać na teledysk – dorabia jako kierowca Ubera i operator wózka widłowego. Paradoksalnie - to właśnie w takich krajach jak Stany można najbardziej doświadczyć rozwarstwienia społecznego. No i z bliska widać, jaką bzdurą jest ta bajka o "amerykańskim śnie" i powiedzenie "od zera do bohatera".

No dobrze, ale skąd ta Afryka?

To moja wielka fascynacja. Zwłaszcza Afryka Subsaharyjska, bo północna Afryka to jednak, umówmy się, nie jest "prawdziwa" Afryka. Jeżdżę tam tak często, jak tylko się da. Bardzo interesuje mnie historia tej części świata i wszystko, co się tam dzieje. Mieści się w tym także zainteresowanie arcyciekawą i praktycznie zupełnie nieznaną sceną artystyczną.

Jest tam mnóstwo ludzi, którzy robią znakomitą sztukę: muzykę, malarstwo i inne rzeczy. Nawiązałem kontakt z fundacją, która wspiera artystów i artystki z Ugandy, i poprosiłem, żeby wskazali mi ciekawe osoby zajmujące się muzyką. Wybrałem jedną z artystek, raperkę i pracowaliśmy razem nad jej teledyskiem.

Na początku zupełnie się nie zgadzaliśmy – chciała, żeby było jak w wideoklipach amerykańskich gwiazd: basen, samochód i błyszcząca biżuteria. Przekonałem ją jednak, że skoro kręcimy to w Kampali, za nic w świecie nie będzie to wyglądało jak w Miami i że warto pokazać to, co się ma, a nie udawać i pokazywać, czego się nie ma. Nawet jeśli to, co się ma, z pozoru nie jest najładniejsze.

Jednym słowem – zajmujesz się filmem. Czyli tym, czym zajmowali się twoi rodzice. Nie mogło być inaczej?

Bardzo się starałem, żeby nie było. Uciekałem od tego za wszelką cenę. Robiłem mnóstwo innych rzeczy, które nie miały nic wspólnego z kinem. Żeby nie być gołosłownym: założyłem firmę i otworzyłem aptekę i bar z kebabem. Szybko okazało się, że to był idiotyczny pomysł.

Zrobiłem wszystkie możliwe błędy, zbankrutowałem, długi ciągnęły się za mną przez kilka lat. Naprawdę zaciekle starałem się nie robić tego, co robili rodzice, ale bardzo mi się nie udało i musiałem koniec końców wylądować w tym miejscu, w którym dziś jestem.

Co było po drodze?

Najpierw było dziennikarstwo, do którego trafiłem w bardzo młodym wieku i przez kompletny przypadek. Grałem wtedy na perkusji i tak się złożyło, że wylądowałem w jednym zespole z redaktorem naczelnym miesięcznika muzycznego "XL". Mówiłem dość dobrze po angielsku, interesowałem się muzyką, więc redaktor zaprosił mnie w związku z tym do siebie.

Miałem pisać recenzje i rozmawiać z zagranicznymi gwiazdami. I już tam zostałem – w wieku 16 lat zacząłem pisać o muzyce. Potem trafiłem na casting na prezentera w stacji muzycznej, okazałem się jednym z "wybranych", więc przez kilka lat można mnie było zobaczyć na ekranie. Oczywiście od razu pojawiły się głosy, że "rodzice mu załatwili". Bardzo mnie to denerwowało.

Wit Dziki w Ugandzie
Wit Dziki w Ugandzie© Archiwum prywatne

Nie załatwili ci?

Nie. Zupełnie nie. Niczego mi nie załatwili, nie przepychali, nie wciskali nikomu. Chociaż zdarzyło się, że ojciec mnie zatrudnił, ale to była raczej gehenna, bo na każdym kroku udowadniał wszystkim, że syn nie może mieć taryfy ulgowej. Uważał, że muszę pracować w czasie wakacji. Natomiast w dziedzinach, którymi się interesowałem, nie było żadnego bezpośredniego pomagania.

Ale oczywiście nie sposób zaprzeczyć, że bycie dzieckiem, które wychowuje się na planach filmowych i w teatralnych garderobach, mocno ułatwia wiele rzeczy. Niekoniecznie wprost. Raczej przez to, że bardzo pomaga poruszać się w tym świecie później, kiedy jest się już starszym.

Jeszcze jako dziecko poznałem wszystkie garderobiane w teatrze, chłonąłem atmosferę bufetu, Janda i Machalica to byli dla mnie znajomi mamy z teatru. Traktowałem ich zupełnie naturalnie. Jako kogoś, kogo po prostu spotykam, kiedy mama zabiera mnie do pracy. Dopiero potem dotarło do mnie, że dla wielu osób to są wielkie gwiazdy i autorytety, a spotkanie z nimi to dla wielka nobilitacja.

Przesiadując w teatrze czy na planie filmu, nasiąkałem też słownictwem, którego się tam używa, widziałem od kuchni, jak działają wszystkie mechanizmy. Nie była to więc dla mnie żadna magia i o wiele łatwiej było mi potem wykonywać różne prace z tym związane, funkcjonować w tym środowisku. Znacznie większą abstrakcją byłaby dla mnie np. próba zostania prawnikiem.

Czy byłeś też – jak często bywa w takich sytuacjach – dzieckiem, które miało poczucie osamotnienia, pozostawienia samemu sobie, skoro rodziców ciągle nie było?

Nawet jeśli tak było, nie doskwierało mi to za bardzo. Owszem, rodziców często nie było, ale bardzo dbali o to, żebym miał wokół siebie całą galaktykę zastępczych opiekunek i opiekunów – babć, najróżniejszych "przyszywanych" ciotek.

Dziś mógłbym pewnie przygotować całą listę błędów, które wtedy zrobili moi rodzice, ale w życiu nie posunąłbym się do tego, żeby ich oceniać. Po pierwsze – byli wtedy młodsi niż ja teraz. Po drugie – to były jednak inne czasy. Pamiętam, że ojciec opowiadał mi, że czytał wtedy najnowsze opracowania, które mówiły o tym, że nie należy reagować na każde wezwanie dziecka, bo "ustawi" sobie wtedy rodzica. Dziś psychologia wychowania mówi zupełnie co innego.

Daria Trafankowska w "Na dobre i na złe" jako oddziałowa Danuta Dębska-Tretter
Daria Trafankowska w "Na dobre i na złe" jako oddziałowa Danuta Dębska-Tretter© AKPA

Nie masz do nich żalu?

Staram się doszukiwać w tym wszystkim pozytywnych elementów. Choćby w tym, że w moim domu, tak jak w każdej artystycznej rodzinie, nie było stałego rytmu, nie było systematyczności. To nie działa tak, jak w wielu domach, gdzie rodzice wykonują bardziej uporządkowaną pracę i prowadzą bardziej uporządkowane życie – o stałej porze jest wspólna kolacja, a w weekendy spędza się czas razem.

U mnie wspólnej kolacji potrafiło nie być miesiącami, bo ojciec pojechał na plan i miesiącami kręcił film. A wolne były raczej poniedziałki niż weekendy, bo w poniedziałki mama nie miała spektakli. Dziś mi to bardzo pomaga – sam prowadzę dość mało usystematyzowane życie, dzieciństwo świetnie mnie do tego przygotowało. Dziś widzę, że mimo całego wariactwa w ich życiu, starali się poświęcać mi maksymalnie dużo czasu.

Zdarzało się, że na planie nie pojawiałeś się tylko jako syn reżysera, czasem też jako dziecięcy aktor – tak było w filmie "Życie za życie. Maksymilian Kolbe". Pamiętasz tamto doświadczenie?

Bardzo dobrze pamiętam. Głównie z dwóch powodów – po pierwsze dlatego, że miałem potworną tremę. Na szczęście reżyser Krzysztof Zanussi potrafił mnie znakomicie uspokoić i wykorzystać fakt, że grałem z mamą, a na dodatek grałem jej syna, była to więc dla nas bardzo naturalna sytuacja.

Zanussi postawił na tę naturalność i "wyciągnął" z nas najlepsze, co się dało. Nie mam wątpliwości – to była moja najlepsza rola czy raczej - epizod. Kiedy trochę później, już jako nastolatek, próbowałem swoich sił w tym zawodzie po kilku latach studium aktorskiego, było dużo gorzej, nie za bardzo chcę to nawet pamiętać.

A jaki był drugi powód, dla którego zapamiętałeś występ u Zanussiego?

Gaża. Dostałem wtedy, przynajmniej w moim dziecięcym pojęciu, ogromne pieniądze. Mama dała mi je, żebym sam zdecydował, na co je wydam. Od razu wiedziałem, co chcę. Pojechaliśmy na Stadion Dziesięciolecia, gdzie kupiłem "nóż Rambo", z kompasem i pojemnikiem na zapałki. I dziesięć kaset z heavy metalem.

Pomówmy o tych zdecydowanie mniej przyjemnych momentach dzieciństwa. Jak przeżyłeś rozwód rodziców?

Mówiąc szczerze, zważywszy na to, jak poważne i trudne jest to doświadczenie, nie przeżyłem tego prawie wcale. I za to też mam do dziś dla rodziców ogromny szacunek i wdzięczność. Że przeprowadzili mnie przez to tak bezboleśnie. Po części wynikało to z charakteru naszego rodzinnego życia.

Ojca nie było całymi miesiącami. Byłem mocno przyzwyczajony, że go nie ma. Więc kiedy któregoś dnia zniknął zupełnie, nie był to dla mnie jakiś wstrząs. Mało tego – tak naprawdę o rozwodzie dowiedziałem się długo po tym, kiedy już do niego doszło. Nie mogę oczywiście powiedzieć, że tego nie zauważyłem, ale nie była to też trauma. Kiedy później widziałem, jak rozwody swoich rodziców przeżywają moi rówieśnicy, pocieszałem ich, odnosząc się do własnych doświadczeń: "Czym się przejmujesz, jedno będzie mieszkało tu, drugie gdzie indziej, ot i cały rozwód". Moi rodzice po rozwodzie odnosili się do siebie z wielkim szacunkiem, to na pewno też pomogło mi przejść spokojnie przez ten proces.

A śmierć mamy?

- To była oczywiście wielka tragedia. Mama była dla mnie wszystkim, a od czasu rozwodu, kiedy zostaliśmy sami, nasza więź jeszcze się wzmocniła. Kiedy rok przed śmiercią powiedziała mi, że jest chora, miałem na początku typowy odruch zaprzeczenia: "Jest chora, to wyzdrowieje". Czułem – dziś wiem, jak głupie to było – że ona po prostu nie może umrzeć. Nie w tym momencie, nie w tej sytuacji. Niedługo przed diagnozą poznała kogoś, z kim wreszcie była szczęśliwa, pierwszy raz od rozwodu. Czułem więc, że nic złego nie może się jej teraz stać, że to byłoby bardzo niesprawiedliwe.

Daria Trafankowska i Wit Dziki, 2000 r.
Daria Trafankowska i Wit Dziki, 2000 r.© Materiały prasowe

Kiedy do ciebie dotarło, jak poważna jest sytuacja?

Chyba przy pierwszej chemii, której zresztą bardzo nie chciała przyjąć. Wtedy zobaczyłem, że jest naprawdę źle. Była w kiepskim stanie, fizycznym i psychicznym. Wszystko szło wtedy nie tak, co chwila wydarzały się jakieś smutne historie. To ją dobijało. Kiedy już zgodziła się na chemię, profesor, który prowadził jej leczenie, przygotował specjalny "koktajl" właśnie dla niej, dobrze dopasowany do jej stanu.

Ale kiedy przyjechaliśmy na zabieg, okazało się, że profesora nie ma, a jego asystenci nie mieli pojęcia o specjalnym przepisie, więc zaaplikowali jej standardowy zestaw. Potem miała przechodzić eksperymentalną kurację w Instytucie Onkologii. Poprosiła lekarzy, żeby skontaktowali ją z ludźmi, którzy ją przeszli i wyzdrowieli. Okazało się, że w zasadzie… nie ma takich przypadków. Poza jedynym wyjątkiem – to był słynny kolarz Lance Armstrong. To nie było specjalnie pocieszające.

Miała wtedy jakąś pomoc, poza tobą?

To był piękny moment: do działania włączył się z jednej strony ojciec, z drugiej – jej nowy partner. To wzbudziło mój duży szacunek do nich obu. Z ojcem odzyskałem wtedy kontakt, który od rozwodu zacząłem coraz bardziej tracić. Pamiętam, że w najgorszym okresie codziennie rano umawialiśmy się na squasha, aby nabrać energii na cały trudny dzień. Jej nowy partner nie tylko nie uciekł, co się w takich sytuacjach zdarza, ale bardzo mocno włączył się w leczenie. Czasem do tego stopnia, że odciążał mnie zupełnie.

Mama miała zabiegi w klinice w Austrii, chciałem tam z nią jeździć, ale nigdy mi nie pozwalał, zawsze jechali sami. Ona zresztą też bardzo starała się nie obciążać mnie swoją chorobą i pilnowała, żeby to nie była dla mnie trauma, z której trudno byłoby mi wyjść. Wtedy tego nie widziałem, ale teraz rozumiem to bardzo dobrze.

Co było potem?

Kiedy zmarła, bardzo mocno odczułem, że była wtedy bardzo popularna. To miało w tamtym momencie bardzo złą, ale i dobrą stronę. Ktoś ze szpitala musiał dać cynk do mediów zaraz po jej śmierci, bo jeszcze nie zdążyłem dojechać do domu, a już odbierałem pierwsze telefony z prośbami o komentarze dla plotkarskich gazet.

Na pogrzebie miałem na sobie jedyny garnitur, jaki wtedy miałem pod ręką – brązowy. I od razu posypały się teksty o tym, że "syn nie pogodził się ze śmiercią gwiazdy, założył jasny garnitur". To było nie do zniesienia. Ale z drugiej strony: wszyscy znajomi, wszyscy sąsiedzi, wszyscy ludzie, z którymi się spotykałem, doskonale wiedzieli z mediów, że zmarła.

Unikałem dzięki temu tych wszystkich niezręcznych sytuacji, kiedy wraca się z pogrzebu, a ktoś, nieświadomy powagi sytuacji, zagaja: "Hej, co słychać? Wszystko dobrze u ciebie?" Nie musiałem nikomu tłumaczyć, że mama zmarła. Wszyscy wiedzieli.

Wit Dziki
Wit Dziki© Archiwum prywatne
Zobacz także
Komentarze (70)