Nie wiadomo czy się śmiać, czy krytykować. "Take me out" to kuriozum
Nowe randkowe show Polsatu to zjawisko, które trudno określić jednym zdaniem. Jeśli już do czegoś go porównać, to jest jak popularna aplikacja Tinder, tyle że w telewizji.
07.03.2018 | aktual.: 08.03.2018 09:54
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
O co właściwie chodzi w show? Oczywiście o zaproszenie przez chłopaka (a jest w kolejce ich kilku) jednej z 30 dziewczyn na randkę. Wcześniej musi się jednak dobrze zaprezentować. Każda dziewczyna znać, czy jest zainteresowana randką z uczestnikiem poprzez wciśnięcie czerwonego przycisku. Jeśli to zrobi, oznacza to, że dany kandydat jej nie interesuje i nie może on zaprosić jej na randkę. Hasło "Lampka czerwona - randka skończona” ocznacza eliminację kandydata. Do randki wcale nie musi dojść. Uczestnika może spotkać tak zwany blackout. Samotnie opuści program ten singiel, któremu wszystkie dziewczyny wcisną czerwony przycisk. Jeśli jednak do randki dojdzie, a do tego z faworytką, uczestnik jest szczęściarzem odcinka.
Programowi nie można odmówić dynamiki. Czy to akurat atut? Nie do końca. Singielki włączają czerwone lampki tak szybko, że kandydat nie zdąży się w pełni zaprezentować. *Co więcej, czerwoną lampkę może zgarnąć już… za wygląd. *
Niewiele czasu jednak mają też dziewczyny. Biorąc pod uwagę, że jest ich 30, większość (oczywiście są wyjątki) zdąży się zaprezentować jednym czy dwoma zdaniami, które ograniczają się do „przyjechałam się zabawić” czy „szukam wysokiego chłopaka”. Zdarzają się też takie, które zabłysną co śmieszniejszą wypowiedzią w stylu „jeśli zjedzie tu Justin Bieber, pierwsza nacisnę czerwony guzik”.
Można się śmiać, ale gdzieś z tyłu głowy zapala się czerwona lampka, że dokonywane wybory są… płytkie. Kilkadziesiąt kobiet, wystrojonych w wydekoltowane mini i z mocnym makijażem, ustawionych jak na wystawie, mężczyzna – chodząca lepiej czy gorzej przygotowana reklama to chyba za mało, żeby stwierdzić, że show łączy ich w prawdziwe pary. Efekt? Singiel potrafi powiedzieć, że jego wybranka „to nie zwykła dziewczyna, ale wyjątkowa”. Nie oznacza to jednak, że uczestników nie może połączyć pasja. W show powstała nawet para z muzyka i malarki. Cóż, może powierzchowne show to dla nich tylko impuls do nawiązania znajomości…
Tego, że to rozrywkowe show też nie można odmówić. Co więcej, jest nawet komiczne, a chwilami ilość sucharów jest imponująca, a Piotr Gumulec przebija nawet dowcipy z "Familiady". Kandydaci rzucają teksty, które zazwyczaj nie przeszłyby w klubie, a dziewczyny przeważnie… tylko wyglądają. Co więcej, trudno stwierdzić co na to widownia, choć publiczność jest w studiu, jej śmiech chwilami brzmi sztucznie, tak, jakby był puszczany z puszki.
Paradoksalnie ten program zalicza tak żenująco słabe momenty, że aż śmieszne. I w tym, nie w randkach tkwi siła „Take me out”. Oglądając go sposób się nie zaśmiać, czy to z suchara, czy to ze zdziwienia tym, co się dzieje na ekranie. Bo naprawdę trudno uwierzyć, że to show jest robione na poważnie. W końcu z przymrużeniem oka traktują swój występ nawet uczestnicy. Jeśli zamiarem stacji rzeczywiście jest to, żeby środowe wieczory upływały pod znakiem brzucha obolałego ze śmiechu, to ma to szanse się przyjąć, bo premierowy odcinek sieć komentowała z niedowierzaniem, ale intensywnie. *Jeśli jednak rzeczywiście chodzi o randki, to to nie wróży dobrze. *To po prostu wygląda jak Tinder na żywo, gdzie uczestnik jednym ruchem akceptuje lub odrzuca kandydata.
Matrymonialnych show było sporo, od „Randki w ciemno” po „Pierwszą randkę”, ale żadne nie podchodziło do sprawy tak powierzchownie. Może zagraniczne wersje wyglądały inaczej. Australijski format "Taken Out" wystartował w 2009 roku i miał tylko jeden sezon, ale sprzedał się do wielu krajów, w tym Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Brazylii, Chile, Norwegii, Chin, Danii, Czech, Węgier, na Ukrainę, a nawet do Tajwanu i Tajlandii. Czy na pewno sprawdzi się u nas? Trudno powiedzieć.