Następca "Harry’ego Pottera"
Kiedy mały Bode znajduje tajemniczy klucz, wkłada go w drzwi pokoju. Przekręca i wtedy zamiast na korytarz wychodzi do ulubionej lodziarni. A to tylko jeden z wielu kluczy, które skrywa gigantyczna posiadłość, do której wprowadziła się właśnie rodzina Locke’ów. Adaptacja głośnego komiksu Joego Hilla, syna samego Stephena Kinga, może stać się przebojem na miarę "Mrocznych materii" albo "Harry’ego Pottera". Dziesięcioodcinkowy serial już w całości dostępny w Netflksie. W Los Angeles spotkaliśmy się z producentami serialu Meredith Averil i Carltonem Cusem.
10.02.2020 06:54
Artur Zaborski: Wierzycie w magię?
Meredith Averil: To pytanie przypomina mi pierwsze spotkanie, na którym dyskutowaliśmy pomysły na adaptację serialu "Locke & Key". Odbyło się bodaj pięć lat temu. Padło wtedy pytanie, kto z nas wierzy w duchy. Słuchając odpowiedzi, odkryłam, że są to osoby religijne, a ateiści zaprzeczają ich obecności. Ja sama jestem agnostyczką, ale dopuszczam możliwość istnienia duchów. Być może one cały czas są gdzieś obok mnie? Tak samo mam z magią: dopuszczam możliwość, że przytrafia mi się codziennie. Bo jak nazwać zakwitający raz na pięć lat kwiat kaktusa w moim domu? Dla mnie to magia. Najpierw musielibyśmy sobie zdefiniować magię, a dopiero potem spierać się o jej istnienie.
Już pięć lat temu pracowaliście nad realizacją "Locke & Key"?
Carlton Cuse: Komiks powstał w 2008 roku. Odkąd tylko pojawił się na rynku, planowano jego ekranizację, ale nie wszystko się dobrze poskładało. Platforma Hulu nakręciła nawet jeden odcinek, ale zrezygnowano z realizacji serialu. Ja sam dołączyłem do ekipy, która dalej walczyła o realizację "Locke & Key", cztery lata temu.
Wtedy sprawa nabrała tempa?
Carlton Cuse: Najtrudniejszy był okres początkowy, kiedy pracowaliśmy nad rozwinięciem projektu. Nie chcę się wdawać w szczegóły, ale mieliśmy pod górkę, co wpłynęło na przedłużenie realizacji. Dopiero kiedy Netflix dał nam zielone światło na realizację, wtedy już poszło gładko.
Z czym mieliście największe problemy?
Carlton Cuse: Zastanawialiśmy się, czy jest możliwe nakręcenie horroru dla całej rodziny. Kiedy zgłosiliśmy pomysł Netfliksowi, nie znaliśmy jeszcze odpowiedzi. Musieliśmy usiąść z pracownikami platformy i przegadać nasz koncept. To była twórcza rozmowa, która pozwoliła nam przejść do realizacji.
O jakim typie widza myśleliście, kiedy ruszyliście ze zdjęciami?
Carlton Cuse: Myśleliśmy przede wszystkim o sobie. Zależało nam na obrazie, który usatysfakcjonuje nas i nasze pociechy, ja sam mam ich trójkę. Naszym punktem odniesienia były „Harry Potter” i dokonania Stevena Spielberga, na które można wybrać się całą familią i mieć frajdę.
Meredith Averil: Nie chcieliśmy przy tym infantylizować scenariusza. Nie jestem zwolenniczką takiej praktyki. Uważam, że młodzi widzowie powinni mierzyć się z pewnymi wyzwaniami przy odbiorze treści, bo w ten sposób się edukują, poszerzają się ich horyzonty.
Komiks jest bardzo brutalny. Jest w nim dużo dosłownej przemocy, którą trudno pokazać dziecku.
Carlton Cuse: Stanęliśmy przed pytaniem, jak pozbyć się wizualnej przemocy, ale nie jej samej. Nie wchodziło w grę wycięcie wątku brutalnego zabójstwa ojca, bo jest kluczowe dla fabuły, ale nie mogliśmy też pokazać go dosłownie. Wybrnęliśmy z tego tak, że gdy morderca wkracza do domu Locke’ów, kamera nie patrzy na dokonującą się makabrę, tylko skupia się na tym, co dzieje się dookoła: na wystraszonych dzieciach, na plamach krwi na podłodze, na odprysku z wystrzału. W ten sposób osiągnęliśmy klimat zagrożenia i dramatu, ale nie zaatakowaliśmy małoletniego widza dosłownym obrazem przemocy.
Jak Joe Hill, syn Stephena Kinga, zareagował na tę zmianę?
Carlton Cuse: Joe pomysł podobał się. Poparł naszą decyzję. Powierzyliśmy mu reżyserię pilotowego odcinka, żeby mógł sam opowiedzieć ten wątek. Nie chcieliśmy, żeby kluczowa dla zawiązania akcji scena nie była przez niego nadzorowana.
Meredith Averil: Świat powołany na kartach komiksu przez rysownika Gabriela Rodrigueza i postacie wymyślone przez Joego Hilla są tym, czego jeszcze w serialach nie było. Pomysł, żeby osadzić akcję w domu, który jest jak labirynt, był świetny. On jest kolejnym bohaterem. Odkrywanie go jest pasjonujące.
Jak go zbudowaliście?
Meredith Averil: Dom stworzyliśmy na kształt tego, który Gabriel Rodriguez narysował w komiksie. Najważniejsze dla nas było, żeby dom nie był straszny, tylko gościnny. Ktoś na planie powiedział, że musi wyglądać tak, że gdyby pojawił się na AirBnb, to oferta od razu by znikała. Tego się trzymaliśmy. (śmiech)
Jak długo go budowaliście?
Carlton Cuse: Cztery miesiące. Scenografowie wykonali detaliczną pracę. Nie było mowy, żeby któraś skrytka czy pokój nie były widoczne. Dodatkowe wypełnili wnętrza niespodziankami, które fani komiksu pokochają. Sama miałam frajdę, kiedy odkrywałam, że tapeta na ścianie pokoju Kinsey nie jest przypadkowa, na panelach jest symbol kłódki, a niektóre przedmioty mają kształt klucza.
Dla mnie poza zniewalającym domem odkryciem są grający w waszym serialu aktorzy. Zarówno Emilia Jones, jak i Connor Jessup są świetni. Nie kusiło was, żeby obok nieznanych aktorów obsadzić gwiazdy?
Carlton Cuse: Netflix nie wywierał na nas takiej presji. Pozwolono nam wybrać te osoby, które pasowały do roli, a nie te, które są rozpoznawalne. Kiedyś tak się w telewizji robiło, że obsadzało się przede wszystkim nowe twarze. Platformy streamingowe, które muszą przyciągnąć uwagę widza, zmieniły reguły i ściągnęły do seriali wielkie gwiazdy. Nam zależało, żeby widzowie zakochali się w bohaterach. Uważam, że nasi aktorzy poradzili sobie na tyle dobrze, że na pewno uwiodą publiczność. Pana słowa to zresztą potwierdzają.
Meredith Averil: Nasz serial ma zbiorowego bohatera. Trudno byłoby mieć wielką gwiazdę, a obok niej nieznane twarze, bo wtedy rozpraszałaby się uwaga odbiorcy. Akcję napędza najmłodszy bohater - Bode, o którego znalezienie baliśmy się najbardziej. Na szczęście dostaliśmy go w spadku po pilocie Hulu. To oni zatrudnili Jacksona Roberta Scotta, który pojawił się w ich pilocie. Wykonali za nas tę trudną część pracy. Wiem, że wypatrzyli go w "To".
Kto w takim razie był dla was najtrudniejszy do obsadzenia?
Meredith Averil: Dodge, która jest demonem i nie ma płci. Używa klucza tożsamości i przyjmuje różne postacie. Nie spoilerując, zdradzę, że nie zostanie zbyt długo młodą niewinną dziewczynką. Musieliśmy znaleźć aktorkę, która okaże się świetnym kameleonem i będzie potrafiła wiarygodnie odgrywać kilka osób. Taka okazała się Laysla De Oliveira.
Bohaterowie - trójka rodzeństwa Locke’ów - znajdują w nowej posiadłości klucze, które pozwalają im zakosztować magi. Jeden przenosi w nowe miejsce, inny pozwala wyjść ze swojego ciała, trzeci wcielić się w kogoś innego. Jaki klucz sami chcielibyście mieć najbardziej?
Carlton Cuse: Zdecydowanie najbardziej chciałbym klucz pozwalający wejść w czyjeś ciało. Zawsze jestem ciekawy, co myślą i czują inni. Zaspokoiłbym w ten sposób pragnienie, które towarzyszy mi od czasu dzieciństwa.
Meredith Averil: Ja chciałabym mieć klucz muzyczny, który w serialu pozwala kontrolować ludzi. Wykorzystałabym go do tego, żeby zmusić wszystkich widzów na Ziemi do oglądania "Locke & Key"! (śmiech)