Najpierw myśleli, że to wypadek. Gdy w budynek uderzył drugi samolot, wiedzieli, że to atak
O mały włos nie wywołano wojny z Rosją, o mały włos nie zestrzelono cywilnego samolotu, o mały włos nie doprowadzono do śmierci najważniejszych osób w państwie. Amerykańska administracja 11 września 2001 r. cudem uniknęła dużo większych problemów niż te, które nastąpiły na skutek ataku na WTC.
09.09.2021 22:06
W związku ze zbliżającą się 20. rocznicą ataku na World Trade Center w Nowym Jorku, brytyjska telewizja BBC nadała dokument "9/11: Inside the President's War Room" poświęcony temu, co się działo w Stanach Zjednoczonych 11 września 2001 r.
W napięciu od pierwszej do ostatniej minuty
Film relacjonuje wydarzenia tamtego dnia minuta po minucie i trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej chwili. Znakomicie oddaje emocje, które pojawiły się tamtego dnia: strach, przerażenie, ale i niepewność, brak informacji na temat tego, co się tak naprawdę dzieje i kto jest za to odpowiedzialny.
Dokument BBC jest znakomicie, niezwykle dynamicznie zmontowany ze znanych materiałów telewizyjnych, niepublikowanych wcześniej, często prywatnych zdjęć i filmów oraz ze współczesnych wypowiedzi uczestników tamtych wydarzeń: od prezydenta Busha, przez jego najważniejsze urzędniczki i urzędników, aż po jedną z dziewczynek — dziś dorosłą kobietę — która była na szkolnym spotkaniu z prezydentem w chwili pierwszego ataku.
Film pokazuje to, o czym było wiadomo do tej pory, ale ujawnia także wiele nieznanych wcześniej faktów. Takich, od których włosy stają na głowie. Okazuje się bowiem, że oprócz wszystkich dramatów, które miały miejsce tego dnia, wydarzyło się także mnóstwo spraw, które mogły doprowadzić do kolejnych tragedii.
Czy Rosja potraktuje to jako atak?
Jednym z największych zagrożeń, które pojawiało się po atakach, było — jak przyznają dziś urzędnicy — niebezpieczeństwo postawienia na nogi armii rosyjskiej. To, co działo się w amerykańskich bazach wojskowych po atakach na WTC, bez żadnych wątpliwości można było uznać za powszechną mobilizację sił amerykańskich.
W sytuacji, kiedy echa zimnej wojny wciąż jeszcze były odczuwalne, a stosunki USA z Rosją nie były specjalnie przyjazne, pojawiła się obawa, że Rosja odbierze te działania, z pewnością zauważone i raportowane przez jej służby specjalne, jako przygotowania do ataku na siebie. Jednak do tego nie doszło. Społeczność międzynarodowa szybko zrozumiała, co się dzieje w Stanach i nikt nie zareagował tak, żeby wywołać czy potęgować międzynarodowy kryzys.
Strzelać do własnych obywateli?
Przez moment pojawiło się pytanie, co zrobić z czwartym samolotem, UA93. Było wiadomo, że także został porwany, że leci w nieznanym kierunku, że może uderzyć w któryś z ważnych albo symbolicznych budynków na terenie Stanów Zjednoczonych.
Atmosfera była bardzo napięta. Wciąż nieznane były pełne rozmiary ataku, potencjał napastników, ich dokładne plany, a nawet ich tożsamość. W gronie najważniejszych osób w kraju pojawiło się więc pytanie, co zrobić z samolotem, który ewidentnie nie był pod kontrolą załogi i nie leciał wyznaczonym kursem.
W miejscach, gdzie podejmowano najważniejsze tego dnia decyzje, bardzo poważnie zastanawiano się, czy go nie zestrzelić. To byłaby absolutnie bezprecedensowa, niezwykle dramatyczna decyzja - kraj zabijałby własnych obywateli. Byłoby to co prawda działanie w obronie własnej i w jak najlepszej wierze, ale pozbawiłoby życia niewinne osoby. Społeczne skutki takiej decyzji byłyby z pewnością niezwykle dramatyczne.
Amerykańscy przywódcy nie musieli jednak podejmować takiej decyzji, bo samolot spadł na ziemię na odludziu, jak się potem okazało na skutek działań pasażerek i pasażerów, którzy powstrzymali terrorystów. Nikt nie musiał podjąć decyzji o zestrzeleniu maszyny.
Zawieszenie wzajemnego zaufania
Jednym z najbardziej dramatycznych momentów tego poranka było pojawienie się sygnału, że może się pojawić zagrożenie dla samego prezydenta, który wciąż leciał swoim flagowym odrzutowcem Air Force One. W komunikatach krążących pomiędzy ośrodkami władzy pojawiło się tajne określenie prezydenckiego samolotu. Na dodatek w kontekście wskazującym na to, że może być on celem kolejnego ataku. Było blisko wybuchu paniki.
- Wiedzieliśmy, że jesteśmy na celowniku - wspomina jeden z urzędników, będących na pokładzie samolotu. - Po raz pierwszy poczuliśmy, że najbezpieczniejsze miejsce w całym kraju, to tuż obok prezydenta, nagle przestało być bezpieczne.
W gronie najbliższych ludzi prezydenta pojawiała się myśl, że wśród nich może być ktoś, kto zdradził i może chcieć zabić najważniejszą osobę w państwie. Dziś wspominają to chwilowe zawieszenie pełnego wzajemnego zaufania jako jeden z najtrudniejszych momentów w swym zawodowym życiu.
Air Force One szybko uzyskał eskortę wojskowych odrzutowców, ale - znów: na szczęście - okazało się, że alarm był fałszywy. Tajny kod prezydenckiego odrzutowca pojawił się w rozmowie przez przypadek. Użyła go osoba do tego nieuprawniona.
Bazy wojskowe czy bunkier bez powietrza
Sporym problemem tego dnia było rozstrzygnięcie, w jaki sposób zapewnić bezpieczeństwo najważniejszym osobom w państwie. Część urzędniczek i urzędników była w podziemnym bunkrze w Waszyngtonie, uznawanym za jedno z najlepiej chronionych miejsc w kraju.
Sam prezydent natomiast wciąż był daleko od stolicy. Dużą część dnia spędził na pokładzie prezydenckiego samolotu. Urzędnicy zajmujący się ustalaniem trasy jego lotu wskazywali kolejne bazy wojskowe — samolot lądował tam m.in. dlatego, aby prezydent mógł wygłosić pierwsze orędzie do narodu. Pojawiały się też głosy, że bezpieczniej będzie nie gromadzić wszystkich najważniejszych osób w państwie w jednym miejscu.
Ale Bush bardzo chciał wracać do Waszyngtonu. Na pokładzie Air Force One w pewnym momencie wybuchła wręcz kłótnia o to, dokąd lecieć. Prezydent chciał postawić na swoim, doradcy do spraw bezpieczeństwa bardzo to odradzali.
Tymczasem problem pojawił się w Waszyngtonie — w podziemnej sali posiedzeń rządu zaczynało... brakować powietrza. Urzędniczki i urzędnicy przyznają dziś: bunkier był bardzo źle wyposażony, zupełnie nieprzygotowany na taką sytuację. W pomieszczeniu było za dużo osób, w pewnym momencie zaczęło w nim brakować powietrza, a wszyscy, którzy tam byli, czuli senność i zawroty głowy. O mały włos nie uduszono więc grupy najważniejszych urzędniczek i urzędników w państwie.
A więc: wojna!
Ważnym tematem filmu BBC jest także reakcja prezydenta na sytuację. On sam opowiada, że jego stosunek do tego, co się działo, był bardzo dynamiczny.
- Pierwszy samolot uderzający w budynek wziąłem za wypadek, drugi - za atak terrorystyczny, trzeci - za wypowiedzenie wojny - tak Bush wspomina to dziś.
Zaskakująca może być nieco naiwna wiara prezydenta w to, że pierwszy samolot, który wbił się w budynek, pilotował zagubiony, niezdarny pilot. Ale początkowo wszyscy w jego otoczeniu tak uważali: to tylko wypadek, tragiczny, dziwny, ale tylko wypadek. Przełomem było uderzenie w drugi budynek. Wtedy wszyscy zrozumieli, że dzieje się coś wyjątkowego.
Urzędnicy wspominają, że po pierwszej reakcji: refleksji o tym, ile osób zginęło, szybko przyszła druga — że to atak na Amerykę. Prezydent zaś stwierdza, że już wtedy zaczęła w nim rosnąć myśl, że ci, którzy są za to odpowiedzialni, muszą ponieść karę. Urzędniczki i urzędnicy, którzy z nim wtedy byli, przyznają, że było wyraźnie widać, że prezydent zaczyna być wściekły.
Kolejne wiadomości tylko tę wściekłość potęgowały. W Bushu coraz szybciej rosła myśl, że na ten atak trzeba odpowiedzieć z całą bezwzględnością. Kiedy po południu zamknął się w prywatnej kabinie, żeby pisać wieczorne przemówienie, sprawa była już w zasadzie przesądzona — Ameryka rozpocznie wojnę przeciwko terrorystom, którzy ją zaatakowali.
To najważniejszy wniosek twórczyń i twórców filmu — to właśnie tego dnia, na gorąco, pod wpływem wzburzenia i wielkich emocji, zapadła decyzja, której bolesne skutki cały świat odczuwa do dziś.