"Na dobre i na złe", czyli szpital, w którym nie giną ludzie i grasuje szczęście
Serialowy zabójca krytykuje dr Zosię, siostrę Bożenkę i innych pracowników Leśnej Góry.
Felieton Tomasza Pstrągowskiego
Naiwne wyznania
„Na dobre i na złe” to jeden z tych seriali, dzięki którym TVP wypełnia swoją misję. A w takim kraju jak nasz, misją Telewizji Publicznej niezmiennie pozostaje krzewienie w narodzie wiary, wartości rodzinnych i idiotycznego optymizmu. Dlatego produkcję pozbawiono jakichkolwiek realistycznych wątków, a pracę w służbie zdrowia przedstawiono tu nie jako wyniszczającą, niewdzięczną harówkę, ale jako misję, której wypełnianie przynosi życiową satysfakcję wszystkim zaangażowanym.
Ale czemuż spodziewać się czegoś innego, jeżeli każdy odcinek rozpoczyna rozkoszne w swojej naiwności wyznanie, iż każdy człowiek, na dobre i na złe, czy tego chce czy nie, znajdzie szczęście. Bo przecież w pięknym kraju nad Wisłą niemożliwym jest szczęścia nie znaleźć.
Sukces
Znajdują je zatem, wcześniej czy później, chcąc tego lub nie, wszyscy bohaterowie tej naiwnej szpitalnej bajeczki. Najwięcej znajdują go jednak pacjenci szpitala w Leśnej Górze, którzy po prostu nie umierają. Wydawałoby się, że śmierć jest nieodzowną częścią pracy każdego lekarza. Błąd!
Twórcy „Na dobre i na złe”, kierowani sukcesem innych przesłodzonych telenowel, olali odwieczne prawa gatunku (doskonale wykorzystywane choćby w „Ostrym dyżurze”, w „Chirurgach” zaś doprowadzone do absurdu) i postanowili poświęcić realizm na ołtarzu oglądalności.
Życie jest piękne...
Dlatego bohaterowie ich serialu są w stanie uratować każdego - obojętne jak źle by z nim było.
Ba, lekarze z Leśnej Góry przekonają nawet wyniszczających się samobójców, że życie jest piękne. Jestem w stanie zaryzykować twierdzenie, że wystarczyłby jeden taki szpital w rzeczywistości, a Polska byłaby krajem o wiele szczęśliwszym - w którym nikt nie umierałby na pospolite choroby, ludzie nie musieliby czekać w kilometrowych kolejkach do specjalisty, a ci przyjmowaliby pacjentów z uśmiechem na ustach zamiast z opryskliwą uwagą na końcu języka.
Wyimaginowany świat
Niestety, takich szpitali nie ma. I być nie może, bowiem w prawdziwym życiu dzieją się prawdziwe nieszczęścia. Scenarzyści „Na dobre i na złe” zapomnieli o tym, a ze swojego dzieła uczynili niemalże familijną opowieść fantasy, w której anielscy bohaterowie ratują i nawracają nieświadomych pacjentów.
Nie dziwi zatem, że w tym wyimaginowanym świecie szczęśliwości zamieszkują przeróżne fantastyczne postacie, których nie spotkamy na co dzień.
Bożenka i Mareczek
Zdecydowanie najciekawszą z nich był nieodżałowany Mareczek - były więzień, pielęgniarz, człowiek renesansu, koneser kobiet i szpitalnego jedzenia, specjalista w wielu zaskakujących dziedzinach. Mareczek był doskonały w każdej sytuacji, zaś jego pojawieniem się można było rozwiązać każdą scenariuszową ślepą uliczkę.
Niestety poziom absurdu jaki wprowadzał do opowieści sprawiał, że ta zaczęła dryfować w kierunku produkcji Monty Pythona, więc Mareczek w pewnym momencie zniknął (do dziś mam cichą nadzieję, iż to Paweł Wilczak poszedł po rozum do głowy i zrezygnował z uczestnictwa w tej farsie).
Wspomnienie po Mareczku
Po Mareczku pozostało jednak wspomnienie uosobione przez jego niesamowitą matkę (aktualnie najbardziej irytującą postać w serialu, usilnie starającą się wesprzeć stereotyp polskiej matrony kierowanej przez starą Motowiakową) i tyleż piękną, co nieżyciową żonę (aktualnie zakochaną w genialnym lekarzu, na co dzień ukrywającym się pod przebraniem życiowego niezdary z delikatną sugestią upośledzenia intelektualnego).
Mariolka
Los Mareczka podzielili też inni niezwykli bohaterowie serialu - Mariolka i jej wyśniony milioner.
Grane przez Tomasza Kota i Agnieszkę Dygant postacie przez pewien czas dawały nadzieje na nieco realizmu, jednak i ich losy zawędrowały w kierunku baśni.
Milioner
Poniżony przez polskiego fiskusa milioner z radością oddał się budowaniu własnego biznesu (nieocenione okazały się przy tym usługi jego, na zawsze wiernego, szofera), zaś średnio rozgarnięta Mariolka postanowiła udowodnić każdej średnio rozgarniętej miłośniczce serialu, że interes można otworzyć nawet będąc życiowym debilem.
Zosia i Kuba
A przecież to ledwie postacie drugoplanowe! Na pierwszym planie brylują Kuba i Zosia i ich szczęśliwa, ponowoczesna rodzina nękana (by było bardziej na czasie) rozwodami, biseksualistami (w tej zaskakującej roli idealnie bezpłciowy Robert Janowski) i bezpłodnością.
Losy Kuby i Zosi to niemal idealny obraz tego, jak nie powinno się komplikować wątków serialowych.
Wątki wprost z kosmosu
Tajemnicza rodzina pojawiająca się znikąd. Gigantyczne pieniądze zza oceanu. Udziały w bostońskiej klinice. Jarosław Jakimowicz udający aktora, udającego miłość Zosi z młodości. Tajemniczy romantyczny Jankes. Prywatne śledztwa przeciw leczącym ziarnicę szarlatanom.
I inne wątki wprost z kosmosu, sprawiły, że rodzina, na której miała opierać się fabuła tego „realistycznego serialu o prawdziwych polakach”, bardziej przypomina rodzinę z kultowego „Alfa” - czekam tylko aż z kuchni wylezie kosmita witany śmiechem z taśmy.