"Myślałam, że im bardziej się poświęcę, tym lepszy osiągnę efekt". Dziś Aleksandra Pisula inaczej myśl o aktorstwie
Dla roli nie poszłaby pod nóż, nie wierzy w "umartwianie się" w imię sztuki. Gra zarówno w produkcjach TVP, jak i TVN. Aktorka Aleksandra Pisula w rozmowie z Wirtualną Polską mówi o zmianach, jakie zaszły w środowisku aktorskim, jak i jej podejściu do zawodu.
25 grudnia na platformie Player zadebiutował serial "Mój agent", będący adaptacją francuskiego hitu "Gdzie jest mój agent?". Aleksandra Pisula wciela się w jedną z głównych postaci - pracowniczkę agencji aktorskiej, z którą współpracują największe nazwiska. W odcinkach występują gościnnie m.in. Grażyna Szapołowska, Magdalena Cielecka czy Jerzy i Maciej Stuhrowie.
Marta Ossowska, Wirtualna Polska: Jak wiele byłabyś w stanie zrobić dla roli? Czy twoje podejście w tej kwestii zmieniło się od czasów szkoły teatralnej?
Aleksandra Pisula: Bardzo się zmieniło, bo miałam inną wizję zawodu aktora. Myślałam, że im bardziej się poświęcę, tym lepszy osiągnę efekt. Teraz zupełnie tak nie uważam, najistotniejsze jest dla mnie dbanie o dobre warunki pracy.
Czy tak jak bohaterka grana przez Magdę Cielecką w "Moim agencie" byłabym w stanie zrobić sobie "psik psik" z twarzą, aby zdobyć rolę u Tarantino? Chyba nie, to nie w moim stylu. Ale z przyjemnością poświęciłabym np. kilka miesięcy na przygotowania do roli, bo w Polsce zwykle mamy na to mało czasu. Gdybym musiała wybierać między rolą a moją rodziną czy moim zdrowiem, to nie brałabym takiej propozycji wcale pod rozwagę.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Zatem jakie cechy powinien mieć idealny agent aktora? Z jakiego rodzaju osobami nie zgodziłabyś się współpracować?
Nie jestem pewna, czy chciałabym współpracować z taką agentką jak moja serialowa Agnieszka, która potrafi umiejętnie manipulować ludźmi i wiele rzeczy robi za wszelką cenę. Jej strategia jest skuteczna, ale musiałabym liczyć się z tym, że jako agent potrafi być nieobliczalna.
Pracując przy "Moim agencie", zrewidowałam swoje myślenie o zawodzie agenta. Bo jeśli przez ich gabinety codziennie przechodzą tak różne i silne energie, to agenci muszą wykazać się ogromną wrażliwością na drugiego człowieka. Nie wszystko jest transparentne, nie każdy wprost określa swoje potrzeby, a agent musi podążać za swoim podopiecznym, być uzbrojonym w cierpliwość i wyrozumiałość wobec naszych aktorskich huśtawek emocjonalnych. W tym układzie agent musi nieźle się nakombinować, aby wszystkich zadowolić.
Twoja serialowa bohaterka zdaje się odbiegać od tej wizji. Sprawia wrażenie, jakby nie liczyła się z uczuciami, wrażliwością innych osób. Przez ostatni rok sporo mówiło się o przemocy, nadużyciach w środowisku artystycznym. Czy twoje granice również były przekraczane?
Byłam ofiarą nadużyć w mojej pierwszej szkole aktorskiej we Wrocławiu. W późniejszych latach wobec tej pani pedagog zostały wyciągnięte konsekwencje. Jej zachowanie w stosunku do studentów skończyło się postępowaniem dyscyplinarnym. Ktoś miał odwagę wyrazić swój sprzeciw. Myślę, że po tych kilku latach pracy nauczyłam się wyznaczać swoje granice, ale nie zmienia to faktu, że zawsze możemy trafić na jednostki manipulujące nami do tego stopnia, że trudno nam się zorientować, kiedy nasze granice zostały przekroczone.
Dobrze się stało, że ten temat został poddany publicznej dyskusji?
Nie tylko w zawodach artystycznych osoby narcystyczne i przemocowe mają władzę, zajmują wysokie stanowiska. Tak dzieje się w wielu branżach, tylko w moim zawodzie pod przykrywką otwartości, również w sferze nagości, czy pracy na emocjach łatwiej "wejść z butami" w nasze życia. Dlatego uważam, że medialne nagłośnienie spraw mobbingu i nadużyć jest istotne i powinno dać nam do myślenia, ale nie chciałabym, aby odbiorcy postrzegali nas, artystów, jako jedyną "zainfekowaną" grupę, która przyzwala na takie zachowania.
Mimo że w tej publicznej debacie ostracyzmowi zapewne zostały poddane też osoby, które na to nie zasłużyły, to oczywiście dostrzegam korzyści tej sytuacji. Na pewno zwiększyło to moją czujność, bo zaczęłam zwracać uwagę na to, jak inni zachowują się wobec osób wokół mnie. Jeśli czyjeś granice w mojej obecności są przekraczane, reaguję.
Na ile istotne jest to, że twoja serialowa Aga, którą można odbierać jako postać negatywną, jest osobą nieheteronormatywną?
Dla pozostałych bohaterów jest to bez znaczenia, akceptują ją taką, jaka jest, i uważam, że taki sposób normalizacji jest potrzebny w kinematografii. Sama wychowałam się w otwartym domu i od najmłodszych lat temat różnych orientacji seksualnych nie był dla mnie tabu. Wciąż dziwię się, że XXI wieku czyjeś preferencje mogą stanowić sedno sprawy…
Ale żyjemy w Polsce, najbardziej homofobicznym kraju Unii Europejskiej, gdzie w publicznej telewizji społeczność LGBT nie może liczyć na swoją godną reprezentację.
To jest straszny regres. Przecież pamiętam, jak lata temu w "Klanie" czy innych serialach TVP byli bohaterowie homoseksualni. To przerażające, że znaleźliśmy się w takim ciemnogrodzie i znów będziemy zmuszeni wrócić do pracy u podstaw.
W ostatnich latach byłaś gwiazdą serialu TVP "Wojenne dziewczyny", teraz współpracujesz z TVN. W obszarze sztuki nie powinna dzielić nas polityka?
Gdy polityka ingeruje w sztukę, zawsze przynosi to opłakane skutki. Nie chcę żyć w bańce, uważam otaczanie się ludźmi o różnych poglądach za niezwykle cenne doświadczenie. Jednak gdy sześć lat temu zaczęłam pracę na planie "Wojennych dziewczyn", TVP była inną telewizją. Nie powinniśmy oddawać tej instytucji we władanie osób tylko o określonych poglądach. Przez dziesiątki lat publiczna telewizja była wyznacznikiem jakości, wyprodukowała masę jakościowych filmów i seriali, na które nigdy nie zdobyłyby się stacje komercyjne, bo inaczej są finansowane. Przecież TVP utrzymuje się z naszych podatków, więc jako widzowie mamy prawo oczekiwać wartościowej, ambitnej i nieupolitycznionej oferty.
Ale rozumiesz kolegów po fachu, którzy za wszelką cenę nie chcą obecnie być utożsamiani z Telewizją Polską?
Generalnie uważam, że nikt nie powinien być oceniany przez pryzmat artystycznych wyborów jako orędownik jakiejś partii. Szczególnie jeśli produkcja nie ma nic wspólnego z promowaniem politycznych idei. W żadnej takiej produkcji, która by takie idee promowała, nie wzięłam udziału.
Oprócz aktorstwa zajmujesz się też scenopisarstwem. Jesteś współautorką scenariusza "Ataku paniki". Scenariusz jest dla ciebie kluczowy przy podejmowaniu decyzji o przyjęciu roli, czy zdarza się, że grasz postać, która zgrzyta ci scenariuszowo, ale na planie próbujesz wprowadzić poprawki?
Jestem bardzo upierdliwa w tej kwestii, bo niestety na polskim rynku jest mało dobrych scenariuszy. Często zdarza się, że aktorzy na planie walczą o każde słowo czy linijkę tekstu i ja należę do tego grona, które spiera się o scenariusz do ostatniej kropli krwi.
Ale też rozumiem, z czego wynikają takie niedoróbki. Produkujemy bardzo dużo treści w szybkim tempie, dlatego brakuje czasu na dopracowanie scenariusza.
Jakie są największe grzechy polskich scenarzystów?
Nigdy nie zrozumiem, dlaczego robimy sceny, w których bohaterowie rozmawiają o tym, co zaraz się wydarzy. Kolejny grzech: zamiast dokonać ekspozycji postaci w jakimś ciekawym kontekście, to widzimy na przykład postać, która deklaruje, jakie uczucia towarzyszą jej w danej sytuacji. Często dochodzi też do bardzo nieprawdopodobnych przebiegów fabularnych i nieciekawych przebiegów emocjonalnych. Nie bawimy się konwencją, często nie korzystamy z możliwości, jakie daje nam fakt, że mamy już bardzo wymagającą i rozumiejącą język filmowy widownię.
Zdarza się też tak, że na etapie preprodukcji scenariusz jest niegotowy i traktowany po macoszemu, a przecież powinien on stanowić podstawę tego, co chcemy stworzyć. Warto też pamiętać, że każda historia ma swój język, formę i trzeba ją w scenariuszu odnaleźć. Wydaje mi się, że to wyróżnia światowych twórców, że oni potrafią to zrobić.
Prowadzi to do sytuacji, kiedy aktorzy przejmują stery i np. w Hollywood to Nicole Kidman, Brad Pitt czy Reese Witherspoon zostają producentami filmów, w których grają i mają realny wpływ na kształt opowiadanej historii. Myślisz, że na naszym rynku też dojdzie do takich zmian?
Coraz częściej słyszę o aktorach piszących i wydaje mi się, że wychodzi im to całkiem zgrabnie, pewnie dlatego, że aktor ma naturalną zdolność do improwizacji. Wiadomo, że gdy pisanie scenariusza jest dla kogoś nowością, mogą pojawić się problemy z utrzymaniem go w ryzach, ale tu może pomóc praca z kimś doświadczonym w tej materii.
Spotykam się z jednostkami, które biorą sprawy w swoje ręce, np. piszą swój monodram, wystawiają go w teatrze, a ja oglądam go i myślę: wow, świetnie napisane! Znam kilka nazwisk, które po prostu miały pomysł, spisały go, przedstawiły odpowiednim osobom i usłyszały: dobra, zróbmy to. Czyli da się. Nie trzeba być scenarzystą z 20-letnim doświadczeniem, można dopuścić do głosu osoby z młodszego pokolenia.
Z takiej odwagi wynikają też coraz większe sukcesy polskich aktorów na zagranicznym rynku?
Na pewno przyczyniła się do tego siła internetu. Coraz więcej polskich produkcji trafia na platformy o światowym zasięgu, nasze filmy zyskują międzynarodową dystrybucję kinową, więc łatwiej dostrzec za granicą aktora z innego kraju. Poza tym Hollywood otwiera się na angażowanie osób mówiących różnymi językami, z różnymi akcentami, przecież kiedyś byłoby nie do pomyślenia, aby kubańska aktorka zagrała Marilyn Monroe (Ana de Armas w "Blondynce" - red.). To ogromna zmiana.
Która budzi twój apetyt na spróbowanie swoich sił poza Polską?
Gdy kończyłam studia, nie nagrywało się jeszcze self-tape’ów (samodzielnych castingów). To, że teraz mogę dostać telefon od zagranicznego producenta z zaproszeniem na taki wstępny casting, nagrać się w domu i rywalizować z aktorami z całego świata, oczywiście budzi ekscytację i otwiera wyobraźnię na nowe możliwości. Chociaż po ostatnim wpisie Marcina Dorocińskiego, w którym przyznał, że nagrał wiele tape’ów bez powodzenia i dopiero 1001 okazał się tym, który przyniósł mu rolę w "Mission Impossible", wiem, że przede mną jeszcze długa droga. Bo przecież taki Dorociński ma ogromny dorobek, mnóstwo świetnych ról. Trzeba więc mieć pokorę, cierpliwość i robić swoje.
Marta Ossowska, dziennikarka Wirtualnej Polski