"Mr. Robot", sezon 4: Czasy rewolucji już minęły. Pora odwrócić jej skutki i ukarać winnych
Pamiętacie czasy, gdy "Mr. Robot" był serialową sensacją? Macie prawo średnio je kojarzyć. W końcu od poprzedniego odcinka minęły prawie 2 lata, a świat nie stał w miejscu. Ani dla widzów, ani dla twórców. [UWAGA SPOILERY].
09.10.2019 | aktual.: 09.10.2019 17:02
Twórcy wrócili jednak opromienieni sukcesami (Rami Malek to dziś laureat Oscara, a scenarzysta Sam Esmail ma na koncie dobrze oceniany "Homecoming"). Wrócili, by zakończyć historię Elliota Aldersona i jego alter ego. Patrząc na premierowy odcinek ostatniego, 4. sezonu "Mr. Robot", nie robią sobie nic z tego, że długo ich nie było. Co więcej, sam serial wygląda, jakby dawno przestał przejmować się szumem, którego początkowo narobił. I zamiast fałszywej telewizyjnej rewolucji oferując po prostu wysokiej klasy rozrywkę.
Mi takie podejście jak najbardziej odpowiada. Bo odkładając na bok całą otoczkę, "Mr. Robot" to jeden z tych tytułów, których śledzenie sprawiało mi w ostatnich latach zdecydowanie najwięcej zwykłej przyjemności. Czy to za sprawą wciągającej i skomplikowanej (ale nie do przesady) fabuły, czy realizatorskich fajerwerków, w jakich Esmail jest prawdziwym wirtuozem. Czy wreszcie aktorów i postaci, do których przynajmniej w pewnym stopniu się przywiązałem. To ostatnie ma tu zresztą kluczowe znaczenie, bo początek nowego sezonu raz jeszcze potwierdził, że spiski, rewolucje i zmienianie świata nie są najważniejsze. Tak naprawdę na pierwszym miejscu zawsze byli i są tutaj bohaterowie.
Mocny akcent na początek 4. sezonu "Mr. Robot"
Tym bardziej szokujące jest otwarcie ostatniej odsłony serialu, które zupełnie nie szanuje naszej zawodnej pamięci. Przechodzi od razu do konkretów, zanim na dobrą sprawę możemy sobie przypomnieć, gdzie się właściwie znajdujemy. A byliśmy w miejscu, w którym kończyliśmy poprzednio, czyli w posiadłości Phillipa Price'a (Michael Cristofer). Kilka chwil po tym, jak ten w stylu godnym Dartha Vadera oznajmił zdezorientowanej Angeli (Portia Doubleday), że jest jej ojcem, a ona sama została okrutnie zmanipulowana przez Whiterose (BD Wong). "Biedna Angela" – mogliście pomyśleć, ale pewnie nie zdążyliście, bo chwilę potem sympatyczna blondynka już nie żyła. Witamy z powrotem w 2015 r.
No dobrze, żarty na bok, sytuacja jest przecież poważna i poważną pozostanie przez cały świąteczny okres. Właśnie w nim bowiem osadzona będzie akcja 13-odcinkowego sezonu. Zobaczymy, jak Elliot, odwróciwszy już skutki ataku hakerskiego, próbuje dobrać się do skóry odpowiedzialnej za to wszystko Whiterose i Dark Army. No i rzecz jasna sprawa ma teraz wymiar osobisty, bo co innego wykorzystać umiejętności Elliota, a co innego z zimną krwią zabić najbliższą mu osobę.
Śmierć Angeli będzie więc z pewnością jeszcze się w tym sezonie przewijać, jak na razie będąc zapalnikiem dla naszego bohatera. Czymś, co każe mu działać szybko i impulsywnie, nie myśląc szczególnie o konsekwencjach. Zmiana jest o tyle istotna, że po pierwsze mocno podkręca już i tak wysokie tempo i towarzyszące mu emocje. Po drugie, stawia wręcz na głowie cały serialowy świat, czyniąc z Pana Robota (Christian Slater) tę rozsądniejszą połowę osobowości Elliota. Podkreślono to nawet zmianą narratora, więc nie ma żartów – pan Alderson przeszedł w tryb zemsty za wszelką cenę.
Mr. Robot, czyli Elliot kontra Dark Army
Pokazuje to też, że "Mr. Robot" nie porzucił starych zwyczajów. Wciąż w równym stopniu skupia się na fabule, co jej otoczce. Bawiąc się narracją, twórcy wręcz zachęcają nas, by nie przywiązywać ogromnej wagi do głównej intrygi. W centrum uwagi jest znana z poprzedniego sezonu maszyna i jej niezwykle istotny transport do Konga. Cóż, nie wiem jak wy, ale ja mam wrażenie, że ktoś nas tu może właśnie wyprowadzać w pole. Ale wcale mnie to nie martwi.
A to dlatego, że co jak co, ale akurat pomysłowe oszukiwanie widzów i ich oczekiwań serial ma opanowane do perfekcji. Nic, tylko po raz kolejny pozwolić mu się wodzić za nos. Zwłaszcza, że twórcy już jakiś czas temu porzucili podejście "dobra jednostka kontra zły system", na pierwszym planie stawiając ludzkie podejście do swoich bohaterów. W wielu przypadkach znacznie bardziej skomplikowanych, niż jakikolwiek hakerski atak.
Starcie Elliota z Dark Army i wydającą się pociągać za absolutnie wszystkie sznurki Whiterose ma więc bardzo osobisty charakter. Pokazuje też drogę, jaką przeszedł od początku serialu nasz bohater. Nie jest już naiwnym idealistą wierzącym w rewolucję, ale człowiekiem, który wiele doświadczył, otrzymał niejeden cios i jest zdeterminowany, się za to odpłacić. Czy ta determinacja nie sprowadzi na niego zguby, to się dopiero okaże. Na razie było blisko. I to bardzo.
"Mr. Robot" znów wciąga i bawi się formą
Jednak pomimo faktu, że zastrzyk z zabójczą dawką heroiny zafundował mu Sam Esmail we własnej osobie (wcześniej sprytnie odwracając słynne serialowe "Hello friend"), Elliot oczywiście jeszcze z nami zostanie. Nie zmienia to faktu, że jego gra z Whiterose stała się bardziej niebezpieczna niż zwykle i spodziewam się, że to poczucie zagrożenia będzie nam towarzyszyć do samego końca. Zresztą, dotyczy to nie tylko Aldersona, bo i wpadającą w narkotykowy ciąg Darlene (Carly Chaikin), i zastraszoną Dom (Grace Gummer).
Serial umiejętnie wykorzystuje napięcie. Potrafi dzięki niemu zainteresować historią, nawet jeśli ta sama w sobie miewa słabsze fragmenty. Jasne, czasu żeby się rozkręcić jest jeszcze sporo i z pewnością każdy otrzyma swoje 5 minut. Ale nie da się ukryć, że na razie porzucanie Elliota i Robota na rzecz innych, wyglądało jak przymusowy skok w bok. Na pewno niekonieczny, ale dzięki świetnemu aktorstwu nie tak bardzo uciążliwy.
"Mr. Robot" jest pełen małych przyjemności. Przez co w coraz większym stopniu podchodzę do tego finałowego sezonu jak do świątecznego prezentu zafundowanego nam przez Sama Esmaila i spółkę. Na pierwszy ogień poszedł szokujący początek. Zaraz potem dostałem wyciągniętą rodem z thrillera (oczywiście z twistem) sekwencję z niejakim Freddym Lomaksem (Jake Busey) – niby scenariuszowym pionkiem, ale przez tych kilka chwil szalenie istotnym graczem. Potem Dom i jej paranoja, która okazała się w pełni uzasadniona. Następnie Elliot wchodzący prosto w oczywistą pułapkę. Wszystko proste, wręcz pozbawione nie wiadomo jakiego znaczenia, a jednak działało, nie pozwalając oderwać się od ekranu ani na chwilę.
I nieważne, czy tak jak święta w prawdziwym świecie mają tylko odwrócić uwagę ludzi od ich problemów, tak my jesteśmy mamieni akcją, która ostatecznie nie będzie miała wielkiego znaczenia. To się wciąż świetnie ogląda. Zwyczajnie dobrze znów być w tym świecie, choć na chwilę. Wyglądając zatem kolejnych wizualnych cudów i bardzo ludzkich emocji oraz zastanawiając się, czy Sam Esmail upchnie jeszcze gdzieś inne cameo Emmy Rossum, czekam z niecierpliwością na ciąg dalszy. Nie musi być rewolucyjny.