PublicystykaMichał Fajbusiewicz: przez program "997" bał się o swoje życie

Michał Fajbusiewicz: przez program "997" bał się o swoje życie

Wirtualna Polska: Tyle lat w telewizji, a Pan się dopiero rozkręca i startuje z nowym programem. Jak to się robi?

Michał Fajbusiewicz: Są propozycje, którym się w zasadzie nie odmawia, szczególnie w moim wieku, bo to już rzadkość dla autorów. Niewątpliwie z mężczyzn w Polsce jestem najdłużej na antenie. Jestem w telewizji już 34 lata, a 33 lata mam programy cykliczne. Ja doceniłem to dopiero po latach, co to znaczy mieć cykliczny program w ogólnopolskiej stacji. Jak byłem młodzieńcem wydawało mi się, że to mi się po prostu należy, bo jestem taki zdolny i dobry.

Michał Fajbusiewicz: przez program "997" bał się o swoje życie
Źródło zdjęć: © AKPA

23.05.2016 | aktual.: 23.05.2016 19:33

Przyznam szczerze, że nie spodziewałem się tego, że po odejściu z TVP będę działał jeszcze na kilku frontach, pisał do tygodników, robił programy. Myślałem, że zaznam trochę spokoju po tym młynie trzydziestu kilku lat, ale podejmuję tę nową pracę z dużą przyjemnością. Tym bardziej, że znam się na tym, mam doświadczenie, choć nie ukrywam, że nie lubię tej tematyki, nie oglądam kryminałów, nie chodzę na nie do kina, nie czytam. Mam tego po czubek nosa przez te wszystkie lata.

Wszystko się zmieniło, ja byłem w pewnym sensie prekursorem w tej dziedzinie. Takich rzeczy nie było na antenie trzydzieści lat temu. Potem doszła konkurencja, powielano wielokrotnie moje formaty. Dzisiaj można powiedzieć, że jestem z tym trochę w oddali, bo w żadnej z głównych stacji, ale kiedy patrzymy na spadające wyniki gigantów, to mam wrażenie, że to w jakiej stacji się jest ma coraz mniejsze znaczenie. Wiele tych mniejszych stacji wielokrotnie powtarza programy, więc wyniki się sumują i wyglądają inaczej. Przy mojej tematyce dotychczasowej widownia jest ważna, bo jej liczba przekłada się na liczbę informacji - w "997" pokazywałem sprawy niewykryte i ludzie pomagali je rozwiązać.

Teraz ten nowy format pokazuje "kuchnię". Może nie moją, ale tych, którzy zajmują się rozwiązywaniem tych skomplikowanych spraw. Program mam wspólnie z kobietą - pierwszy raz w życiu dołożono mi dziewczynę do współpracy, bez możliwości wyboru - którą jako pierwszy pokazałem w sposób poważny. Mówię tu o profilerce, Justynie Poznańskiej. Jeszcze kiedy pracowała w Gdańsku uczestniczyła w kilku moich programach.

Ta tematyka, którą porusza Pan w programie, jest bardzo trudna. Nie myślał Pan, by coś zmienić?

Dzisiaj autor ma coraz mniej do powiedzenia w temacie tego, jak ma wyglądać program. Może oczywiście składać propozycje, ale zwykle to stacje decydują, jaki to ma być format. Ja i tak mam znakomity komfort pracy w tej chwili, ponieważ już skończyłem z tą epoką, w której rządziła zasada "prawda czasu - prawda ekranu", kiedy kręciłem w tych samych miejscach, gdzie dochodziło do zbrodni, niejednokrotnie z udziałem autentycznych osób, które miały związek ze sprawą. Może to nie było nawet aż tak uciążliwe, to jeżdżenie i bywanie w tych miejscach, jak to że byłem w pewnym sensie spowiednikiem, powiernikiem. Spotykałem rodziny ofiar, które widziały we mnie nadzieję, instytucję czy głównego policjanta kraju, który pomoże im wykryć sprawcę i ukarać tych, którzy zamordowali kogoś bliskiego - córkę, ojca.

Niejednokrotnie faktycznie tak się działo.

Bywało tak. Z tym, że nie można było tego traktować tak, że człowiek zamyka drzwi po takiej rozmowie i już o tym nie myśli. Ktoś mi dosłownie płakał w rękaw, skarżył się, żalił - nie mogłem tej osoby odepchnąć, czy nie wysłuchać. Wtedy robiło się godzinę czy dwie przerwy w nagraniach na planie, musiałem się podzielić ciepłem czy refleksją w tej sprawie, budowaniem nadziei, w którą często nawet sam nie wierzyłem.
Życie mnie przekonało, że wybieranie spraw teoretycznie prostych albo takich, które wydaje się, że są beznadziejne, bo policja blaga na kolanach, rodziny nie dają spokoju, proszą żebyśmy zrobili coś dodatkowo w tej sprawie, takie wybory nie zawsze się sprawdzały. Nie ma zasady.

Na początku lat 90. oglądało mój program 15 mln ludzi. Wydawało się że jak to zobaczą, na pewno znajdą się informacje, a często guzik prawda - nic się nie udawało. A teraz? Program ogląda 200-300 tys. osób, jest dużo trudniej. W tamtych latach właściwie nie było programu, żeby jakiegoś poważnego kryminalisty, głównie zabójców, nie zatrzymano dzięki informacjom od telewidzów. Ale przy oglądalności 15 czy nawet w okresie prosperity 18 mln, bo nieraz ganialiśmy się liczbą widzów z "Niewolnicą Izaurą", to było zupełnie co innego. To była duża przyjemność dla autora, jak szedł wieczorem w czwartek przez osiedle i właściwie w każdym oknie było słychać ten sam, mój program. Co prawda, ludzie nie mieli wielkiego wyboru, bo programy były wówczas dwa, ale zawsze mogli wyłączyć telewizor. A nie wyłączali.

Szczególnie kobiety, bo mieliśmy przewagę widowni damskiej - podobno płeć piękna bardziej lubi się bać. A mój program do tego się sprowadzał. Był programem niezbyt optymistycznym, bo nic tu się dobrze nie kończyło. Konkurenci w innych stacjach w późniejszych latach zawsze mieli tę przewagę np. te tzw. kryminalne dokumenty zawsze dobrze się kończyły, zawsze sprawca był złapany i ukarany.

Obraz
© (fot. mat. prasowe)

Do kobiet bardziej docierają takie programy?

Tego nie powiedziałem. Mówię tylko, że stanowią dominantę widowni. Ale mój nowy cykl podobno oglądają z kolei bardziej faceci, ale może dlatego, że siedzi fajna policjantka?

Czytałam o sytuacji, kiedy na planie Pana programu wystąpił autentyczny morderca.

To nie raz było, nawet ze trzy razy. Ale ta jedna sprawa była nader spektakularna. Dwa razy była to gra operacyjna. Policjanci namawiali mnie i tworzyli sytuacje, w których podejrzewany wystąpił w swojej roli. Raz się udało, w tym sensie, że się zgodził. Drugim razem nie - sprawa upadła w sądzie, choć ja jestem przekonany, że to był sprawca. Nie chcę mówić o szczegółach, bo zaraz będę miał pozew, a takich pozwów miałem w życiu już 27. Niektóre mocno kłopotliwe, ciągnące się latami.

Niewątpliwie była taka sprawa w Warszawie - sprawca jest już na wolności. To była grupa młodych ludzi, nie dostali wysokich wyroków, najwyższy chyba był 15 lat, o ile pamiętam. To było około roku 1990. Dotyczyła naszego kolegi, dziennikarza radia BIS, który zabalował w andrzejki, pomylił autobusy i pojechał zamiast do domu to gdzieś na Pragę. Tam chłopcy uśmiercili go płytą chodnikową. Zabrali mu papierosy i cztery złote, o ile dobrze pamiętam.

To była taka historia, że spóźniliśmy się na plan, było to zimą - ogromny mróz. Licealiści, którzy mieli u nas zagrać, rozeszli się do domów. Uruchomiłem produkcję, żeby zrobili tzw. łapankę, szybki casting z młodymi ludźmi. Nie było trudno w tej dzielnicy, jak zjechały się radiowozy i moje wozy telewizyjne z napisami "997 magazyn kryminalny", to tych ciekawych młodych ludzi zjawiło się kilkunastu. Nie chcieli pieniędzy, tylko po dwa wina na łebka. Dzisiaj pewnie byśmy nie zawarli takiego kontraktu, ale wtedy byliśmy pod ścianą, więc wysłałem kogoś po te wina i mieliśmy wynajęty autobus z warszawskiego ZTM, bo tam widziano go ostatni raz. Były różne wersje wydarzeń. Graliśmy je, a w trakcie zdjęć zorientowałem się, że jeden z tych młodych ludzi, ok. 16 lat, zaczął mi komentować, a nawet reżyserować niemal te sceny. Nie odzywałem się.

Po skończeniu zdjęć dopiero podzieliłem się tą wiedzą z policjantami, żeby zainteresowali się tym chłopakiem, bo on jeśli nawet nie brał w tym udziału, to na pewno wie, kto to zrobił, bo ma za dużą wiedzę na ten temat. Oni się zachowali bardzo profesjonalnie, bo zamiast go zatrzymać od razu i mieć szybki sukces, włożyli tzw. "wtyczkę", nieletniego - za zgodą rodziców oczywiście - i po trzech miesiącach go wyciągnęli, przyznał się i sypnął kolegów, tak doszło do rozwiązania tej sprawy i finału głośnej historii, w której morderca odtwarzał zbrodnię przed kamerami telewizji, o czym realizatorzy nie wiedzieli początkowo. Nawet przyjechały zagraniczne stacje z nami rozmawiać, bo to była sensacja na skalę światową.

Niewątpliwie!

Drugi przypadek mięliśmy, kiedy namówiłem faceta na planie, jednego z gapiów, żeby wystąpił - kręciliśmy wtedy chyba w okolicy Słupska. Po jakichś 10 latach okazało się, zupełnie przypadkowo, że miał związek ze zbrodnią.

Obraz
© (fot. AKPA)

W nowym programie analizujecie głośne sprawy. Wszystkie są rozwiązane?

Tak, mamy nawet rozmowy z przestępcami. Będą emitowane po "Całej prawdzie o zbrodni". Nie wszystkie są głośne, niektóre są nieznane szerszej widowni, zwłaszcza tym którzy nie oglądali "997" np. tzw. wampir z Kowar. Albo sprawa z 2005 roku, która dzięki programowi "997" została wykryta. Ofiara była zamordowana w swoim sklepie we Wrocławiu - antykwariuszka. Sprawcy zaczęli się tak denerwować po emisji, że puścili farbę w środowisku, że policja depcze im po piętach. Ta informacja przeciekła do funkcjonariuszy. Okazało się, że przestępcy byli tylko wykonawcami tej zbrodni, ponieważ zlecił ją facet, który zajmował się nielegalnym handlem działami sztuki i znał ofiarę. A narkomani potrzebowali forsy na towar i chętnie podjęli się tego skoku, który ponoć nie miał zakończyć się zabójstwem - tak przynajmniej tłumaczyli w sądzie. Jak powiedziała profilerka w studio, zadano jej kilkadziesiąt absolutnie niepotrzebnych, dodatkowych ciosów, bo ta staruszka już dawno nie żyła.

W tej sprawie okazało się, że zleceniodawca ma udział w innej zbrodni - zupełnie przypadkowej. Wkręcał się w przestępcze środowisko, w którym chciał mieć wpływy. Jeden z osobników chciał go sprawdzić. Powiedział, że bierze go na miasto i sprawdzi, czy jest odważny. Byli w centrum Wrocławia. Przechodził obok starszy pan, emerytowany kolejarz. Ten człowiek kazał mu go zaatakować z nożem. Można w to nie wierzyć, ale on to zrobił i zabił tego mężczyznę. Ma dożywocie, ale sprawa nie ma końca, bo ten który go namówił, jest od lat na wolności. Nazywa się Janusz Dutkiewicz i poszukiwany jest listem gończym, europejskim nakazem aresztowania. Ta sprawa dalej jest w mojej starej formule, czyli apelujemy do widzów o pomoc. Albo jest gdzieś za granicą, albo - tak też może być - już nie żyje i jest dobrze ukryty. Możliwe, że ktoś w gangsterskim środowisku wykonał na nim wyrok. Ale, jak to mówi policja, dobrze by było posiąść tę wiedzę.

Są tzw. "czarne liczby" w statystykach policyjnych, szczególnie dotyczących zaginionych. Część tych osób z listy nie żyje. Niby nie ma zbrodni doskonałej, ale okazuje się, że można doskonale schować zwłoki. Często policja wie operacyjnie, kto mógł czyhać na to życie, ale nie ma dowodu.

Wspomniał Pan o sprawach sądowych. A zdarzały się groźby, bał się Pan o swoje życie?

Tak, były takie przypadki. Na początku lat 90. policja nie dawała sobie rady ze zorganizowaną przestępczością. Dwukrotnie nie wyemitowałem programów, które przygotowywałem, bo dostałem ostrzeżenie z komendy głównej, że nie są w stanie zapewnić mi bezpieczeństwa i lepiej żebym nie drażnił. To dotyczyło Pana S. z Gdańska, którego zresztą potem wysadzili bombą w powietrze w lokalu. On się zajmował głownie kradzieżami samochodów na terenie Niemiec.

Była też jedna sprawa ze środowiska romskiego. Miałem ogromny dylemat, bo pierwszy raz zacząłem się faktycznie bać. Przez trzy tygodnie rozglądałem się, czy na dachu nie stoi jakiś strzelec wyborowy, żeby mnie zdjąć. Miałem też specjalną rączkę z lusterkiem i oglądałem wszystko pod samochodem - czy mi ktoś ładunku nie podłożył. Potem mi to przeszło, czas robi swoje.

Zdarzyło się też, że taki zabójca z Krakowa wysłał mi list. Był skazany w okresie tzw. "dziury", kiedy już nie było kary śmierci, ale jeszcze nie było dożywocia. Maksymalna kara wynosiła 25 lat. Facet dostał warunkowe zwolnienie za dobre sprawowanie, czyli po 12 latach miał wyjść. Z więzienia przysłał mi list, że teraz będzie miał okazję się ze mną rozliczyć za to, że go wsadziłem. On uważał, że gdyby nie publikacja w programie, to by nie został schwytany i skazany. Ja ten list przekazałem prokuraturze z wnioskiem o ściganie, że czuję się zagrożony. No i facet dostał dwa lata za groźby karalne i odwiesili mu kolejne 12 lat. Chyba umarł w więzieniu.

Obraz
© (fot. AKPA)

Niedawno spotkałam się ze zdaniem, że tego typu programy mogą być lekcją dla przestępców. Co Pan o tym sądzi?

Pani się zachowuje tak, jak generał Smolarek, komendant główny w 1992 roku, który mi zdjął program z anteny. Wystąpił w dzień dziecka w głównym wydaniu "Wiadomości". Powiedział, że komenda główna zrywa współpracę z TVP2 i "Magazynem Kryminalnym 997", bo jest to program, który szkoli młodocianych morderców i przestępców. Program rzeczywiście spadł z anteny. Przez rok robiłem produkcję o zaginionych "Dajcie znak życia". A potem zmienił się komendant i kolejny zaprosił mnie ponownie do współpracy.

Zastanawiam, co w tym jest takiego. Czy to, że pokazujemy, że pistolet się łapie za rękojeść, a nie za lufę, a nóż za trzonek, a nie ostrze, to jest szkolenie zabójców? Tam nie ma finezji, nie pokazujemy np. jak rozbroić alarm w Muzeum Narodowym, żeby ukraść Kossaka, albo jak wykończyć arszenikiem staruszkę. Oczywiście, buduje się napięcie jak w kryminałach, ale idąc tym tokiem myślenia, trzeba by wstrzymać w kinach emisję filmów kryminalnych, w których są przecież różne pomysły na zbrodnię.

Co jest takiego w programach o zbrodni, że ludzie uwielbiają na to patrzeć? Trudno przecież powiedzieć, że to przyjemność czy rozrywka.

A co dajecie w portalu na czołówki? Zawsze jak jest zabójstwo, to jest na jedynce. Nikt tego nie chowa, tu jest podobnie.

Rozmawiała: Aleksandra Pajewska

Zobacz także: #dziejesienazywo: Cezary Łazarewicz o książce "Żeby nie było śladów"

Źródło artykułu:WP Kobieta
michał fajbusiewiczpublicystykabaza ludzi
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (22)