"Miasto jest nasze". Oni naprawdę to robili. Skandal, który wstrząsnął Ameryką

We wtorek na HBO Max zadebiutował nowy miniserial kryminalny, który przedstawia kulisy upadku elitarnej jednostki policji w Baltimore. Po pierwszym odcinku można powiedzieć jedno: to będzie wyjątkowo ciekawa historia. Choć szans, by doskoczyć do poziomu "The Wire", raczej nie ma.

"Miasto jest nasze" to duchowa kontynuacja "The Wire"
"Miasto jest nasze" to duchowa kontynuacja "The Wire"
Źródło zdjęć: © fot. mat. pras.
Kamil Dachnij

27.04.2022 | aktual.: 27.04.2022 22:05

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Nie bez przyczyny wspominam o "The Wire", który w Polsce emitowano pod tytułem "Prawo ulicy". To właśnie jego twórcy, czyli David Simon, George Pelecanos i Ed Burns, odpowiadają w większym lub mniejszym stopniu za produkcję i scenariusz serialu HBO "Miasto jest nasze". "The Wire" trafnie wskazywane jest jako jeden z najlepszych seriali w historii telewizji. Można nawet uznać, że wraz z "Rodziną Soprano" stanowi koronne osiągnięcie tego medium, prawdziwy pokaz jego możliwości narracyjnych.

"The Wire" to monumentalny fresk o Baltimore, który - tu muszę uprościć opis - skupiał się m.in. na ukazaniu walki policji z handlarzami narkotyków, polityce samorządowej, systemie oświaty czy upadku tradycyjnych mediów. Jest to serial tak wielowątkowy i bogaty w treść, że aż czasem trudno uwierzyć w jego istnienie.

Zobacz: zwiastun "Miasto jest nasze"

Po pierwszym odcinku widać, że "Miasto jest nasze" ma te same ambicje. Nie chodzi nawet o to, że jego akcja dzieje się w tym samym mieście. Obie produkcje w podobny sposób opowiadają o pracy policji, nie zawężając się jedynie do tego - zakres tematyczny jest doprawdy szeroki. Raczą widza sporą ilością wątków z nowymi postaciami. Trzeba uważnie śledzić, co się dzieje, bo fabuła pozornie wygląda dość chaotycznie z racji swoich skoków w czasie.

Jedyna duża różnica jest taka, że "Miasto jest nasze" oparto na prawdziwych wydarzeniach, które szczegółowo opisał dziennikarz śledczy Justin Fenton w swoim reportażu o tym samym tytule. Chodzi o korupcyjny skandal w elitarnej jednostce policji w Baltimore sprzed kilku lat. Funkcjonariusze nadużywali władzy na wszelakie sposoby - m.in. handlowali przejętymi narkotykami i fabrykowali dowody.

Jednego z bohaterów tego skandalu poznajemy już na samym początku – Jon Bernthal wciela się w sierżanta Wayne’a Jenkinsa, który serwuje moralizatorską przemowę dopiero co zaczynającym służbę policjantom. Słuchamy o tym, jak przemoc nie popłaca – na ulicach można rządzić za sprawą informacji, a nie siłą. Twórcy szybko jednak konfrontują to ze sceną, w której Jenkins pałką wytrąca alkohol z ręki czarnoskórego mężczyzny. Jest to zaledwie preludium do obrazu rasizmu, jaki oglądamy w następnych minutach odcinka.

Mamy chociażby sceny, gdy skrajnie rasistowski biały policjant upokarza ojca przed synem podczas kontroli, a potem brutalnie atakuje innego mężczyznę w ramach "samoobrony". W innej sekwencji dwóch funkcjonariuszy przygniata do ziemi Afroamerykanina w sposób przypominający morderstwo George’a Floyda. Jednak stróże prawa po paru minutach szarpaniny - za sprawą działań gapiów, którzy nagrywają interwencję i transmitują na żywo - puszczają aresztowanego i uciekają z miejsca.

To ostatnie wydarzenie jest szczególnie znamienne, bo przedstawia obraz tego, jak Baltimore wyglądało po 19 kwietnia 2015 r., a mówiąc dokładniej - po śmierci Freddiego Graya, którego nazwisko widz niejednokrotnie słyszy w serialu. Gray jest jedną z najbardziej znanych ofiar policyjnej przemocy w USA. 25-latek 12 kwietnia tamtego roku został aresztowany przez sześciu policjantów.

Mężczyzna zmarł siedem dni później na skutek uszkodzenia rdzenia kręgowego. Zdaniem prokuratury doszło do niego podczas transportu policyjną furgonetką. Gray został do niej wepchnięty z rękoma skutymi kajdankami. Policjanci nie zapięli mu pasów.

Śmierć Graya wywołała falę protestów przeciwko brutalności policji, które po pogrzebie mężczyzny przekształciły się w gwałtowne starcia z siłami bezpieczeństwa. Doszło do aktów wandalizmu, rabowania, podpalania sklepów i samochodów. Zatrzymano setki osób. Policjanci usłyszeli zarzuty, lecz ostatecznie sąd nikogo nie skazał. Bazując na zwiastunie, wiemy już, że HBO nie pominie sceny zamieszek, więc wątek z Grayem jest jedną z osi serialu.

"Miasto jest nasze" jest oparte na prawdziwej historii
"Miasto jest nasze" jest oparte na prawdziwej historii © fot. mat. pras.

Co to wszystko nam mówi? Wybierając taką, a nie inną historię, twórcy miniserialu chcieli pokazać w boleśnie realistyczny sposób, jak systemowy rasizm i korupcja zżerają Amerykę. Nie są to oczywiście nowe wnioski, bo "The Wire" - ewidentny duchowy poprzednik nowego serialu HBO - robił to już w 2002 r. Bardzo wątpię też, że udało się Simonowi i reszcie osiągnąć taki poziom, jak wtedy. "The Wire" skrupulatnie rozwijało swoją historię przez 60 odcinków. "Miasto jest nasze" to produkcja rozpisana na zaledwie sześć epizodów – zbyt mało, by w pełni oddać wszystko, co działo się w Baltimore kilka lat temu.

Pomijając jednak pewne zastrzeżenia, już teraz mogę powiedzieć, że "Miasto jest nasze" wciąga swoją poszatkowaną narracją. Twórcy trafili też z obsadą. Ciężko sobie wyobrazić lepszego aktora niż Bernthal do sportretowania zarozumiałego i nadmiernie pewnego siebie policjanta. W serialu można też zobaczyć twarze doskonale znane z "The Wire", co tylko podnosi jego atrakcyjność. Co ciekawe, w jedną z ról wcieliła się Dagmara Domińczyk, która uciekła z Polski w wieku 7 lat i dziś robi karierę w USA.

Na razie trudno wyrokować coś więcej po jednym odcinku, ale ja jestem kupiony. "Miasto jest nasze" zapowiada się jako bardzo solidny dramat kryminalny, na który warto będzie poświęcić swój cenny czas.

Komentarze (4)