Miał być "Pożar w burdelu", a jest niewypał. "Od lewa do prawa wszyscy zażenowani"
Wydawało się, że "Pożar w burdelu" będzie świeżym powiewem kabaretowej sztuki w telewizji, a co wyszło? Półtorej godziny rozrywki, przez którą trudno było przebrnąć.
27.02.2018 | aktual.: 27.02.2018 16:34
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Miało być ostro, kontrowersyjnie i zabawnie. Prawdziwy pożar w burdelu. Ciekawość rosła tym bardziej, że satyryczna grupa jest jedną z najbardziej znanych w Warszawie, a jej występy przyciągają tłumy miłośników ciętego humoru. Zapowiedzi zaostrzały apetyt, były żarty z patriotycznej sztuki i kary dla TVN-u. Co otrzymaliśmy?
Przykro to przyznać, ale naprawdę ciężki w odbiorze zbiór jeszcze cięższych żartów. Miało być z dystansem. Żarty z lewaków, feministek, obrońców konstytucji, z wyśmiewania prawicy - wszystko aż krzyczało "mamy dystans do siebie, nic nam nie robią hejterzy". Szkoda tylko, że dowcipy krążące wokół tych samych tematów z czasem robiły się coraz bardziej czerstwe.
Nabijanie się z prawicy? Było, i owszem, tylko… też raczej nie najwyższych lotów. Dowcipy z żołnierzy wyklętych, husarii, matki Polski, patriotycznych artystów były wyśmiewane już tyle razy, że po tak znakomitej grupy artystów oczekiwałoby się czegoś mniej wtórnego bardziej wysublimowanego. Disco polo, nawiązywanie do TVP czy naigrywanie się z protestujących artystów też raczej wywoływało uśmiech niż salwę śmiechu.
Prawda, każdy, kto miał choć nikłe pojęcie o "Pożarze w burdelu", wiedział, że lekko nie będzie. Tu nie ma tematów tabu, praktycznie nie ma hamulców. Chamskie żarty, bluzgi, czarny humor, wyśmiewanie każdej możliwej grupy społecznej jest na porządku dziennym. Nie znaczy to, że są nieśmieszne, owszem, bawią, ale po premierze show wydaje się, że nie nadają się do przedstawiania masowej publiczności. Bo tak jak podczas spektakli, tak było też w telewizji. I o ile żarty z prawicy i opozycji można podsumować, że były „suche” albo zabawne tylko przez chwilę, to nabijanie się z aborcji (a nawet śpiewanie o niej piosenek) czy antysemityzmu było zwyczajnie niesmaczne.
Niestety, programu nie ratują nawet znakomici artyści, którzy wzięli udział, m.in. Andrzej Serweryn grający Donalda Trumpa czy Maciej Stuhr wyśmiewający swoje poprzednie wystąpienia (w tym ten o tupolewie). Fakt, że byli najjaśniejszymi punktami programu, ale ich krótkie pojawienie się to stanowczo za mało.
Ponadto, uderzał jeszcze inny aspekt - długość programu. O ile na żywo, siedząc na widowni, z przyjemnością spędziłoby się prawie dwie godziny wchodząc w interakcję z artystami, to o tyle w telewizji ogląda się to z trudem. Nie można odmówić "Pożarowi" widowiska, nie można odmówić dynamiki, ale śledzenie tak wielu wątków w krzykliwej oprawie na ekranie staje się męczące. Widz zwyczajnie ma dość. Tak teatralna forma słabo sprawdza się w telewizji. Tym bardziej, że gdy widz widzi artystyczną grupkę publiczności (w tym Małgorzatę Foremniak, małżeństwo Kraśków, Martę Wierzbicką i Michała Piróga w pierwszym rzędzie) raz po raz wybuchającą śmiechem, ma wrażenie, że to rozrywka skierowana do nich, nie do niego. Nie utożsamia się ze "zwyczajną" zaśmiewającą się na często krytykowanych przez przeciwników kabaretonach widownią.
Niezadowolenie widzów najbardziej było widać w sieci. Owszem, znalazło się sporo internautów, którym ten rodzaj humoru przypadł do gustu. Większość jednak nie zostawiała na suchej nitki. Spodziewaliśmy się czegoś pomiędzy "Uchem prezesa" a polską wersją "Saturday Night Live", a dostaliśmy wersję show, która nie bardzo spodobała się nawet fanom "Pożaru w burdelu".
Ci, dla których premiera w TVN była pierwszym spotkaniem z "Pożarem w burdelu", byli jeszcze bardziej krytyczni. "Od lewa do prawa wszyscy zażenowani", "kwik w chlewie, a nie pożar w burdelu", "Studio Yayo zbiera plony", "to ja wolę już "Koronę królów" - to tylko łagodniejsze komentarze, jakie pojawiają się na Facebooku. Na Twitterze dyskusja jest jeszcze bardziej gorąca. Co do jednego widzowie są zgodni. TVN-owi udało się sprawić, by jednocześnie lewica i prawica "pacnęła się w czoło".
Jedno trzeba przyznać, dzięki show TVN miał tego wieczora rozgłos, o jakim inne stacje mogłyby pomarzyć. "Pożar w burdelu" spełnił swoją rolę. Szkoda tylko, że w świadomości dużej części widzów grupa utalentowanych artystów zaistnieje przez kontrowersję i wulgarność, a nie ostro doprawiony komediowy sznyt. Szkoda, bo jak widać po reakcjach w sieci, zamiast zachwytu, pozostał niesmak.