MFKiG w Łodzi - dzień trzeci, relacja prawie na żywo
04.10.2010 | aktual.: 29.10.2013 16:32
15:32 - 0:00 -Rozumiem ideę przedziałów dla palących. Popieram. Sam, jako były palacz, chętnie do takich wsiadam, pozwalają mi poczuć się jak dawniej bez zbędnych wyrzutów sumienia. Ale czy naprawdę wszyscy palacze w takim przedziale muszą palić na raz? Czy nie mogą ustalić między sobą jakiejś kolejki? Jeszcze każdy innego peta, więc zapach mięty miesza się z czystym tytoniem i czymś dziwnym, słodkim, czym pachnie pet pani z naprzeciwka.**
14:00 - Na moment zaglądam do Sali Kinowej. Grzegorz Rosiński odpowiada na pytania. Jest lepiej niż rok temu. Autor "Thorgala" jest wyraźnie w humorze, rozgaduje się, opowiada anegdoty. Zachęca prowadzącego, by pytał ostro, bo tego przecież spodziewają się słuchacze. Niestety, po krótkim wywodzie o prawie autorskim w PRL, muszę uciekać, czas się żegnać i na dworzec.
12:20 - 13:00 - Wywiad z Mawilem, świetnym niemieckim rysownikiem, autorem doskonałego "Bendu" i "Możemy zostać przyjaciółmi" (oraz "Safari na plaży", ale tego jeszcze nie czytałem). Trochę mówimy o męskości, Mawil przyznaje, że nie jest typowym samcem, nie udało mu się poderwać żadnej dziewczyny na zespół, ale kilka razy wyszło na komiks. Później analizujemy niemiecki rynek komiksowy - bardzo podobny do polskiego, choć Niemcy nie są tak otwarci jak my i nie znają żadnych polskich artystów (Mawil podsumowuje rozmowę, że musi w końcu coś przeczytać, bo wstyd mu, że wciąż odpowiada, iż nikogo nie zna). Mawil to przesympatyczny człowiek, otwarty, dowcipny, ciekawy Polski. Po raz pierwszy w życiu przeprowadzałem wywiad przy pomocy tłumacza - trochę to niezręczne, ale mam nadzieję, że będzie z tego znośny materiał.
11:55 - 12:05 - Oczekując na Mawila pojawiam się na spotkaniu z Przemysławem Truścińskim. Spotkanie nawet interesujące, ale to postać z zupełnie nie mojej bajki. Trust opowiada o swoich projektach, wyznaje, że rysowanie komiksów go męczy, chciałby narysować coś o Japonii i wciąż gdzieś go wystawiają. Nuda...
11:05 - 11:45 - O "Bler" mam okazję zapytać Szymona Holcmana chwilę po wyjściu ze spotkania ze Szłapą. Nie pytam, z całym szacunkiem dla rysownika, są ważniejsze tematy - 10-lecie, porażki, sukcesy, kryzys, Scott Pilgrim. Uwielbiam rozmawiać z ludźmi, którzy rozumieją media (a Szymon rozumie - sam w nich pracował), bo wiedzą jak odpowiadać na pytania. Nie ograniczają się, mówią, sięgają po anegdoty, skupiają się na szczególe, zamiast mówić ogólnikami. Jedyny minus, to fakt, że trudno ich namówić do radykalnych deklaracji i kategorycznych stwierdzeń. Nie wiadomo czy Pilgrim pojawi się w Polsce, będą czynione wysiłki, wszystkim bardzo zależy, ale wobec absencji filmu w polskich kinach ciężko o czymkolwiek wyrokować.
10:30 - 10:55 - Spotkanie z Rafałem Szłapą rozpoczyna się bez opóźnienia, ale całkiem bezsensownie, na kacu, pośród głupich dowcipów i komentarzy. Na sali, poza gościem, prowadzącym i mną, są jeszcze ze 4 osoby. Jestem pewien, że przynajmniej 3 z nich to wynajęci statyści. Szłapa opowiada, całkiem dowcipnie, trzeba mu przyznać, o wielkim i odwiecznym (8 lat!) projekcie "Bler". Wydanym własnym sumptem komiksie, który tworzył od zawsze i zamierza tworzyć jeszcze co najmniej kilka lat. Najciekawiej robi się, gdy opowiada o rozmowach z Kulturą Gniewu, lecz nie padają żadne pikantne szczegóły. Zawód spotkania - mega spoiler, po którym nie chce mi się czytać komiksu.
9:45 - 10:30 - Niedzielny poranek na terenie Łódzkiego Domu Kultury również nie napawa optymizmem. Nic się nie dzieje, wszystkie wydarzenia przezornie zaplanowano od godziny 11, i tak pojawią się na nich tylko najsilniejsi, którzy odmawiali przez całą wczorajszą imprezę, lub wręcz przeciwnie, wciąż piją i postanowili przenieść zabawę do ŁDK. Póki co po korytarzach budynku błąkają się tylko organizatorzy. Zmęczeni po kilkudniowym maratonie organizacyjnym, szarzy, przygaszeni, poprzeziębiani i niewyspani. Dumni z siebie, bo wiedzą, że to już koniec, nawet jeżeli teraz się coś zepsuje, to nikt już na to nie zwróci uwagi, najgorsze było wczoraj, dziś wszystko pójdzie na barki zmęczenia. Zostawiając bagaż w sekretariacie podsłuchuję ich wymuszone rozmowy - nie dowcipkują, nie monologują, mało mówią. Wymieniają tylko półsłówka, które muszą mi wystarczyć, bym pojął epickość wczorajszej balangi.
Na równie opustoszałej giełdzie, po której w niedzielny ranek błąkają się tylko sprzedawcy i ich najwierniejsi przyjaciele, wydaję ostatnie pieniądze na najnowsze dzieło Pawła Sambora - "Harbor Moon".
9:30 - Opuszczanie pokoi hotelowych to smutny rytuał. Mała, ekskluzywna przestrzeń, którą przez dwa dni zdążyłeś naznaczyć swoją osobą nagle znów staje się obca. Znikają wilgotne, rzucone w nieładzie śnieżnobiałe hotelowe ręczniki - równie bezosobowe, co cały ten pokój, ale jednak w pewien sposób znajome, swojskie. Telewizor, jeszcze przed chwilą nadający TVP Info (bo TVN24 nie było) znów milknie i zerka na ciebie przygnębiającym czerwonym światełkiem, niczym pies nieśmiało merdający ogonem w niemej prośbie, byś jeszcze przez chwilę się z nim pobawił. Wszystkie drobne rzeczy, które tu zniosłeś - kupione na giełdzie komiksy, ładowarki do komputera i komórki, ciuchy, długopisy, niezliczone, brane przy każdej okazji programy emefki, kartki z zanotowanymi pytaniami do zagranicznych gwiazd - nikną szybko w torbie pozostawiając pomieszczenie pustym i zimnym, takim jakim je zastałeś dwa dni temu, nim zgodziłeś się otworzyć przed nim serce i zasnąć ufnie na zbyt miękkim tapczanie. Czary dopełnia światło gaszące
się automatycznie, gdy wychodząc wyjmujesz kartę-klucz z czytnika przy drzwiach. Nie płakałem. Prawie.