Maria Wiernikowska: nieustraszona i niepokorna. Reporterska ciekawość wiele ją kosztowała
None
Maria Wiernikowska
Przypatrując się losom Marii Wiernikowskiej, jej imponującej karierze, burzliwemu życiu osobistemu, dawnym i obecnym poglądom oraz temu, jak dziś żyje sławna reporterka TVP, można powiedzieć jedno: to kobieta pełna sprzeczności. Skutecznie wymyka się z wszelkich ram. Trudno ją zaszufladkować.
Niedawno pojawiła się na okładce tygodnika Karnowskich, chwilę wcześniej była bohaterką "Gazety Wyborczej", gdzie bez pardonu przyznała, że ma za sobą kilka aborcji. Ciepło mówi zarówno o Krzysztofie Skowrońskim, jak i Piotrze Najsztubie. Jej ostatnia fascynacja prezesem Kaczyńskim sprawiła, że zyskała przydomek "lewicowej PiS-ówy". Historia jej zawodowej kariery jest równie zaskakująca. Dziennikarka, która jest laureatką najbardziej prestiżowych nagród, przez lata pracowała nie tylko w polskich, ale i zagranicznych mediach oraz relacjonowała wydarzenia z ogarniętych wojną krajów, nieoczekiwanie straciła pracę.
Choć jako korespondentka niejednokrotnie narażała swoje życie, jej karierę wywrócił jeden reportaż, który nie był po myśli politycznym decydentom. Słynny materiał o talibach w Klewkach, najpierw długo nie mógł trafić na antenę, później sprawił, że przypięto jej łatkę wariatki. Kiedy zabrała się za burmistrza Szprotawy, związanego z SLD, ostatecznie postawiono na niej krzyżyk. Wyleciała z Woronicza, z dnia na dzień tracąc większość środków do życia.
Jak z żalem wyznaje, telewizja publiczna marnotrawi ludzi, bo choć wciąż mogłaby tworzyć poruszające reportaże, dla przełożonych była po prostu niewygodna.
KŻ/AOS
Dziennikarka, która marzyła o estradzie
W latach 90. jej reporterski magazyn "Widziałam" był jedną z najpopularniejszych telewizyjnych pozycji. Po przejmujących relacjach ze zdewastowanych wodą polskich miast latem 1997 roku nazwano ją "madonną powodzi". Choć Wiernikowska wydaje się stworzona do zawodu, który jeszcze do niedawna wykonywała, od zawsze marzyła o aktorstwie i estradzie. Jak nieskromnie wspominała w "Dużym formacie": "Żadna akademia w podstawówce nie mogła się beze mnie odbyć. Byłam gwiazdą piosenki radzieckiej, wygrywałam konkursy na szczeblu wojewódzkim". Czterokrotnie zdawała do akademii teatralnej, ale bez powodzenia. W międzyczasie studiowała italianistykę, bo jak przyznała, w oczekiwaniu na karierę coś trzeba było robić. Z artystycznych zainteresowań jednak nie rezygnowała. Dostała się do Piwnicy pod Baranami.
Kiedy na początku lat 80. wraz z zespołem wyjechała do Włoch, postanowiła tam zostać. To zagranicą zaczęła się jej przygoda z dziennikarstwem. Współpracowała m.in. z francuskim radiem i BBC. Po ośmiu latach na obczyźnie, w 1989 roku, wróciła do kraju. I znów znalazła się w radiu. Tym razem polskim. Potem była telewizja i niezwykłe reporterskie relacje, z których zasłynęła w dziennikarskim środowisku.
Kobieta na wojnie
Na początku lat 90. jeździła w najbardziej zapalne rejony świata. Była w korespondentka wojenną w Czeczeni, Bośni i Afganistanie, co w przypadku kobiet i wtedy i dziś jest rzadkością. Z ryzykownych wyjazdów zrezygnowała dopiero wtedy, gdy poprosił ją o to syn, Szura, owoc namiętnej miłości Wiernikowskiej z rosyjskim dziennikarzem.
Relacje damsko-męskie to kolejny niezwykle interesujący rozdział jej biografii. Zawsze była kochliwa, jak jednak mówiła, jej miłości były krótkie. Sakramentalne "tak" powiedziała mając zaledwie 20 lat, choć powody tej decyzji trudno uznać za dojrzałe.
- Chcieliśmy się spokojnie bzykać - tłumaczyła w ostatnim wywiadzie dla "Gazety Wyborczej". Rodzić i wychowywać dzieci długo jednak nie chciała. Aborcji w swoim życiu dokonywała wielokrotnie, co również padło w tym samym wywiadzie.
- Notorycznie to robiłam. Wtedy usuwało się bez problemu. Szło się do lekarza, albo salonu kosmetycznego Izis. Skrobanka była jak wyciskanie pryszczy z twarzy - stwierdziła.
W kontekście tych wypowiedzi ogromnym zaskoczeniem była więc ostania książka dziennikarki "Oczy czarne, oczy niebieskie. Z drogi do Santiago de Compostela", której pomysł zrodził się podczas pielgrzymki Wiernikowskiej szlakiem św. Jakuba. Mimo iż reporterka nigdy nie była osobą szczególnie wierzącą, w podróż do grobu apostoła wyruszyła po tym, jak o włos nie pożegnała się z życiem.
O włos od śmierci
Kilka lat temu przeżyła poważny wypadek samochodowy. To cud, że żyje i wyszła z tego zdarzenia cało. Inni towarzysze jej podróży niestety nie mieli tyle szczęścia. To głównie z myślą o nich, nie z powodu wiary, poszła na pielgrzymkę, wyznała w programie "Dzień dobry TVN". Ona, jak stwierdziła, nie wierzy już w nic.
Po tym, jak potraktowały ją władze Telewizji Polskiej, w której przepracowała kilkanaście lat, z pewnością nie wierzy też w niezależność stacji, czy dziennikarską solidarność. Karierę na Woronicza definitywnie zakończył jeden materiał i jeden telefon oburzonego burmistrza do władz TVP. Choć problemy zaczęły się już w 2005 roku, kiedy zajęła się sprawą talibów w Klewkach.
- Pracowałam nad tym kilka miesięcy, ale w telewizji nie pozwolili mi tego dokończyć. Zbierałam materiał dalej, z prywatną kamerą pojechałam do Klewek i na Dolny Śląsk, pisałam listy do dyrekcji, proponowałam temat kolegom z gazet. Dawano mi do zrozumienia, że coś jest na rzeczy, że każdy ugryzł to z jakiejś strony, ale nagle się urywało. Nie byłam w stanie zweryfikować wszystkiego sama, nie jestem dziennikarką śledczą. Napisałam więc o tym książkę "Zwariowałam"- mówiła w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej".
Ostatecznie Wiernikowska dopięła swego. Dokument o Klewkach powstał i ukazał się na antenie TVP. Zwycięstwo niepokornej dziennikarki było jednak poczatkiem jej końca w mediach publicznych.
Niepokorna Wiernikowska na wojnie z TVP
Latem 2005 roku Wiernikowska przestała pracować w TVP, co jest wyjątkowo bolesne, głównie pod wzgledem finansowym. Wtedy po raz pierwszy została bezrobotna, z trudem wiążąc koniec z końcem.
- Wpadłam w dziurę finansową, nagle przyszło mi żyć za mniej niż wynosi minimum socjalne. [...] Mam uposażenie w wysokości 810 złotych miesięcznie, które dostaję od telewizji, za tak zwaną gotowość do pracy. Z tego spłacam pożyczkę i kredyt bankowy. Zostaje mi mniej niż zero - opowiadała w rozmowie z Dorotą Wellman. Dwa lata później na chwilę wróciła do TVP. Zrobiła cykl reportaży z kraju zatytułowany "Telewizja objazdowa". I znów zabrała się za niewygodny dla włodarzy stacji temat. Powtórzył się scenariusz z dokumentem z Klewek.
-_ Niechcący dobrałam się do burmistrza Szprotawy. Ludzie sami przyszli się poskarżyć, mówili, co jest nie w porządku. A burmistrz rządził tam od lat i był zaprzyjaźniony z SLD. Jeden jego telefon spowodował, że w Warszawie zadecydowano, że ten odcinek nie pójdzie. A ja mówiłam, że pójdzie, bo wszystko jest w porządku. Znałam prawo i wiedziałam, że nie skreśla się z anteny według widzimisię. Zaczęła się przepychanka, prawnik TVP zarzucił mi nierzetelność dziennikarską. Musiałam i ja wziąć prawnika, który wykazał, że to błędna ekspertyza. I odcinek poszedł. Zapamiętali mi to_ - opowiadała "Gazecie".
Przez trzy kolejne lata wyrzucona reporterka sądziła się z przełożonymi. Chciała przywrócenia do pracy, nieskutecznie. Dziś ma w tej sprawie do powiedzenia tylko jedno: "Przykre, że telewizja publiczna marnotrawi ludzi. Jestem przykładem takiego marnotrawstwa i to mnie wkurza".
KŻ/AOS