Marek Probosz: Jestem szczęśliwym facetem
- "Wino, kobiety i śpiew" to Twoim zdaniem dobra kombinacja?
To zależy, czy ta kobieta to brunetka, blondynka, czy ruda. Czy śpiewa się tenorem czy basem, muzykę klasyczną czy rocka. Czy wino jest stare, czy młode, dobry, czy zły rocznik. Wszystko zależy od gatunku. To musi być "to" wino, "ta" kobieta i "ten" śpiew. Jednym słowem - boska sztuka, napój i kobieta. Wtedy, owszem, zgadzam się na taką kombinacje. Doskonały trójkąt...
16.10.2009 14:52
- Skoro mamy już ten cudowny trójkąt, żeby nie powiedzieć trójcę, spróbujmy go zanalizować. Na początek jakie wino najbardziej smakuje Markowi Proboszowi...
Jeśli chodzi o wina, fantastyczni są Francuzi. Wino to dla nich kultura, istniejąca długo przed Chrystusem. Zawsze mieli fioła na punkcie wina. Kiedy jestem w Paryżu nie mogę się nadziwić, że zamiast muzyki i kobiet Francuzi wszędzie reklamują wino. To niebywale! Wino widnieje na większości bilboardów. W Paryżu winiarnie to niejednokrotnie trzypiętrowe galerie. Mieszczą się na przykład w starych kamienicach. Kiedy jestem w Paryżu z moim przyjacielem, producentem amerykańskim, zwiedzamy najpierw muzea, potem winiarnie.
- Prawdziwy przybytek sztuki, rodzaj biblioteki...
Tak. Okazuje się, że winiarnia to równie oszałamiające muzeum jak każde inne - jakbyś była w muzeum Rodina, albo oglądała wystawę Picassa. W Luwrze możesz poświęcić zwiedzaniu nawet kilka tygodni. To samo w winiarni. We Francji oprowadzający cię po winiarni facet ma skończony co najmniej jeden fakultet na temat wina. To jest po prostu tradycja rodowa, rodzaj pasji. Brazylijczycy czują namiętność do piłki nożnej, karnawału i samby, Francuzi do wina.
- Posiadasz w zasobach swej pamięci jakąś opowieść winną...
Od czasu jak wyemigrowałem z Polski, a to już 22 lata - bo tyle minęło od 1987 - mam butelkę wina, White Oak Zinfandel, które kupiłem zaraz po przyjeździe do Ameryki. Czeka na swoją okazję. Starzeje się razem ze mną. Stara, dobra emigrantka, szlachetne wino kalifornijskie. Zamierzam otworzyć je kiedyś na specjalną okazję.
- Francja, Kalifornia, a Włochy?
Włoskie wina też są wspaniałe. Włosi uwielbiają żyć. Dla nich życie bez muzyki, kobiet i wina nie może się obejść. Właśnie w Italii przeżyłem wspaniałą historię z winem w roli głównej...
- Opowiedz...
Jestem na festiwalu w Wenecji z „Ferdydurke”, poznaję Włochów, którzy są tak serdeczni, że zapraszają mnie do siebie do Pordenone. To miejscowość niedaleko Wenecji, gdzie przebywał m.in. Pier Paolo Pasolini. Prawdziwa włoska familia - dziadek, pradziadek, dzieci, wnuki, prawnuki. Wielka rodzina. Gospodarze odstąpili nam swe małżeńskie łoże. Szósta rano. Słyszę delikatne nawoływania: "Marcello, Marcello". Zaspany podchodzę do okna i widzę Giuseppe, nestora rodu, który ma z 80 lat. Ściąga mnie na dół i prowadzi do swojej winiarni. Hoduje pomidory i winogrona. I z prawdziwego patefonu puszcza im o świcie płytę z ariami operowymi w wykonaniu Enrico Caruso! Wschodzi słońce. Absolutnie obłędny poranek. Nie, to nie film, scena z "Amarcord" Felliniego, życie samo!
- To może - "Życie jest piękne"?
Właśnie - La dolce vita! Gryzę tego soczystego pomidora. W życiu takiego nie jadłem! Caruso śpiewa, słońce wschodzi jak największy na świecie czerwony pomidor. Kosztuję winogrona, z których wieczorem będziemy pić grappe i wino, zagryzając caprese z pomidorów... * - Czy w ramach tej miłości życia zanurzyłeś się kiedyś w Fontannie Di Trevi?*
Oczywiście, to pierwsze, co zrobiłem. Mogę powiedzieć, że kartę pływacką w Fontannie di Trevi sobie wyrobiłem. Porwałem żonę, wskoczyliśmy do środka. To przecież klasyk. Trzeba się przejść Schodami Hiszpańskimi, wykąpać w Fontannie di Trevi. Trzeba w życiu popełniać pewne szaleństwa.
- Sama poezja!
Od dziecka fascynowała mnie poezja. Potem poezja zamienia się w prozę, następnie w dramat, a potem w bajkę, gdzie jest wszystkiego po trosze....
- Pominąłeś etap komedii...
Taki też jest. Mój ojciec zawsze mawiał - nie jesteś aktorem, jesteś komediantem. Ostatnio w teatrze Getty Villa w Los Angeles razem z Henry Goodmanem - najlepszy brytyjski aktor teatralny, grający główne role u Petera Brooka i w Royal Shakespeare Company – wystąpiliśmy w głównych rolach w dramacie Sofoklesa – „Philoktetes”. Ileż w tym dramacie komedii! W życiu musi być jedno i drugie. Wtedy jest pełnia życia. Dwie maski - tragiczna i komiczna. Na styku tych dwóch skrajności pojawia się życie. Tragikomedia to mój ulubiony gatunek życia. Inny początek, środek, zaskakująca pointa. Człowiek nigdy nie powinien znać zakończenia.
- Która sytuacja życiowa najbardziej cię zaskoczyła swoją pointą...
To pytanie na długi wywiad (śmiech). Wiele miałem sytuacji w życiu, które nieoczekiwanie stawały się albo totalnym dramatem, albo komedią, szczęściem lub nieszczęściem. Całe moje życie, to jedna wielka podróż...
- Dokąd płyniesz?
Wydaje mi się, że trzymam za stery, ale statek płynie w swoją stronę i ciągle mnie zaskakuje swoim kursem. Trzeba znać główne kierunki, żeby się w tym wszystkim nie pogubić, trzeba umieć pływać, również z rekinami i z delfinami...
- Czyżbyś otarł się o te stworzenia?
Bardzo dużo podróżuję po świecie, pływałem więc i z jednymi i z drugimi. Są dwa gatunki ludojadów, reszta jest w miarę bezpieczna, choć nie radzę ich zaczepiać. Ostatnio pływałem z rekinami. Powiem ci - to, że mnie nie zjadły, było jednym z największych zaskoczeń w moim życiu (śmiech).
- Nie spodobałeś się im...
Najwidoczniej. Coś niebywałego. Najpierw zobaczyłem jak mój syn ucieka w popłochu z wody. Aż tu nagle podpływają dwa kolosy. Wyobraź sobie, że płyniesz pomiędzy nimi. Podrywają cię. Co innego delfin w takiej sytuacji, a co innego rekin. Na szczęście to nie były ludojady.
- A z delfinami pływałeś?
Delfiny są absolutnie cudowne! Jedno z bardziej genialnych przeżyć to, kiedy kobieta rodzi w wodzie i asystują jej delfiny. Byłem tego świadkiem. Tak jak rekin przypływa do krwi, tak delfin pojawia się, kiedy rodzi się szczęście, człowiek, inteligencja. Chyba, że trafisz na nieinteligentnego delfina...
- Czasem zdarzy się nieinteligentny delfin, tak jak czasem może się zdarzyć inteligentny rekin...
(śmiech).
- Coraz częściej widujemy Cię w Polsce. Wróciłeś do serialu „M jak Miłość”, gdzie Twój bohater, Grzegorz, wije sobie urocze gniazdko w Prowansji...
Tak, to z mojej słabości do wina. Ale pojawiłem się też w serialu "Klan", gdzie gram Cezarego Smosarskiego, światowej sławy profesora genetyki i nauk biologicznych. Rola interesująca, a przy tym kobiety zakochują się we mnie co chwila (śmiech). * - Często gościsz również na dużym ekranie. Na 34 FPFF w Gdyni pojawiłeś się w dwóch filmach konkursu głównego – "Janosik. Prawdziwa historia" i „Rewers”, który zdobył tegoroczne Złote Lwy.*
Zagrałem również w „8 w poziomie” Grzegorza Lipca, zdobywcy gdyńskiego Grand Prix konkursu kina niezależnego. Rola nie byle jaka, bo wcieliłem się w polskiego Araba! Cieszę się z tych produkcji. Wreszcie doczekaliśmy się premiery „Janosika”. 8 lat produkcji! Zaczęliśmy przecież jesienią i zimą 2002 roku na Słowacji. A w zeszłym roku nakręciliśmy lato i wiosnę w polskich Tatrach. Z kolei "Rewers" Borysa Lankosza uświadomił mi, że kiedy przyjeżdżam do Polski mogę zagrać Amerykanina. Z kolei, kiedy wracam do Ameryki, gram Europejczyków, którzy mówią z akcentem...
- Czy to wystarczający powód, aby otworzyć emigranckie wino rocznik 1987?
Nie. „Janosika” trzeba by raczej uczcić okowitą (śmiech). Wino otworzę jak będę wracał do Polski, albo jak syn lub córka będą brali ślub.
- Jak podzielisz jedną butelkę na dwa śluby?
Jest na to sposób. Tak się składa, że mam jeszcze jedną pamiątkową butelkę alkoholu. Mój syn ma na imię Vincent – to na cześć Van Gogha. Alkohol o takiej nazwie, dostałem w prezencie w dniu urodzin syna. Może ten właśnie trunek rozlejemy na jego weselu, a wino na weselu córki. Zobaczymy. Okazja musi być wyjątkowa. Może jak świat, zgodnie z przepowiednią Majów, będzie się kończył w 2012 roku?
- Jak to mówią - po nas potop. Ale nie chcesz chyba przez to powiedzieć, że w związku z tym postanowiłeś spocząć na laurach...
Absolutnie! W zeszłym roku wyszła moja książka "Eldorado". Jej akcja dzieje się w Peru. Odbyłem z żoną 10. dniową podróż śladami Inków, od ich ostatniej twierdzy aż na Machu Picchu. Naszym przewodnikiem był autentyczny Inka, który od prawie 30. lat oprowadza wytrwałych.
- Co Cię w tej chwili trzyma w Ameryce...
Jestem aktorem pracującym, reżyseruję. W zeszłym roku mój nagrodzony film fabularny o problemie samobójstwa wśród młodych Amerykanów „Y.M.I.” ("Dlaczego jestem") dystrybutor amerykański Vanguard Films wziął pod swoje skrzydła. Teraz przygotowuję się do reżyserii kolejnego filmu fabularnego. Jestem profesorem na Uniwersytecie Kalifornijskim UCLA – przez ostatnie dziesięć lat uczę w Los Angeles aktorstwa filmowego i teatralnego. Cóż, wyjechałem do USA zza żelaznej kurtyny, za wolnością. Przez 22 lata przywykłem. Ale zamiana sosny na palmę nie jest aż tak trudna. Dopóki miejsce, do którego się wraca, jest podróżą, rozwojem, warto wracać. Stagnacja oznacza koniec podróży. Nic mnie tam nie trzyma i wszystko mnie trzyma. Nie mam nic przeciwko temu, aby wrócić do Polski, czy Włoch, Hiszpanii, Grecji, Australii. Ważne, żeby to miejsce było podróżą.
- Prawdziwy Odyseusz, wieczny podróżnik...
Ważne jest również szczęście. Jestem szczęśliwym facetem. Miałem czas słonecznej młodości w Polsce i dojrzalej młodości w Ameryce. Dojrzałem, jestem się w stanie zrealizować w każdym miejscu na świecie. Jeśli będzie to Polska - super. Nie mam akcentu w tym języku...
Rozmawiała Ewa Jaśkiewicz