Marcin Wrona: Czas przemian. FPFF Gdynia 2011
Uff... Nareszcie zmiany na tym kostniejącym w lekko festyniarskim klinczu festiwalu. Cóż, najłatwiej narzekać, trudniej zrobić. Ale wydaje się, że właśnie coś drgnęło. Oczywiście, nie ma pewności, że wprowadzane zmiany i inne spojrzenie na selekcje od razu przyniosą pożądany skutek. Jednak widzę określoną koncepcję u nowego dyrektora artystycznego Michała Chacińskiego i dobrą wolę organizatorów.
Michał Chaciński postawił przede wszystkim na jakość i jego subiektywny wybór od razu wyżej pozycjonuje filmy, które traktują widzów serio i są dowodem rzemiosła. Pomyłki mogą się zdarzyć, ale przecież żaden system na świecie nie jest idealny. Natomiast ważny jest pomysł i ten wyraźnie widać. Choć, szczerze mówiąc, jako twórca odczuję pewnie dreszczyk emocji, przy zgłaszaniu mojego kolejnego filmu na FPFF.
Konkurencja o udział w gdyńskim festiwalu z pewnością dobrze zrobi naszemu środowisku, choć zapewne nowy dyrektor ma wielu nowych wrogów (ale też i nowych zwolenników). Nie jest tak, że Gdynia należy się wszystkim. Są filmy i „filmy” i to wymaga rozróżnienia. Nie jest tak, że kilku „ziomków” zbierze się, by zarobić kasę i wciskać widzom rubaszne knoty, roszcząc sobie potem pretensje artystyczne. Z własnego doświadczenia wiem jak trudno zrobić film, który nie jest rodzajem odcinka serialu. Jak wiele wymaga to wyrzeczeń, praktycznie podporządkowania stylu życia. Jaki to jest proces koncepcyjny. W dobrym filmie nic nie powinno być przypadkiem. Tak samo dobre filmy z przypadku nie powstają, między papieroskiem a wódeczką, na przykład. Dobre filmy są pewnym manifestem światopoglądowym i estetycznym, a przede wszystkim muszą mieć interesującą historię opowiedzianą w fachowo napisanym scenariuszu. Może nie każdy wie, że scenariusz filmowy powstaje dwa lata. Przynajmniej tak mniej więcej być powinno. Tej pracy nie
docenia się w Polsce i Chaciński głośno o tym mówi. Filmy powstałe ze scenariuszy pisanych na kolanie, nie przemyślane, na festiwalu nie będą prezentowane.
Taki sposób podejścia do dzieł rodzimych twórców podnosi nam wszystkim poprzeczkę, ale też jest przejawem szacunku dla tych, którzy myślą o swoim zawodzie poważnie. Dla których kino, to coś więcej niż rozrywka (choć oczywiście tej rozrywki nie wyklucza – w końcu, początki kina były niemal „jarmarczne”).
A co będzie się działo w tym roku? Wszystkie filmy konkursowe budzą zainteresowanie. Tym bardziej, że są to propozycje tak różne, robione przez indywidualności, ludzi na innych biegunach estetycznych. Widać to nawet na przykładzie debiutantów (epokowy, intrygujący „Daas” Andriana Panka, osobisty „Lęk wysokości” Bartosza Konopki i znana już z kin „Sala samobójców” Jana Komasy).
Żal nie zgłoszonych nowych filmów Małgorzaty Szumowskiej, Agnieszki Holland, czy Marka Koterskiego. Na pewno, jeżeli chodzi o tytuły, które nie pojawią się w związku z planowanymi premierami na innych festiwalach to sprawa dyskusyjna. Jestem za tym, by tę sprawę rozstrzygnąć już podczas dyskusji na najbliższej edycji FPFF. Mam nadzieję, że jest takie rozwiązanie, które nie krzywdzi filmów, nie blokuje ich międzynarodowej kariery, a jednocześnie pozwala na pokaz na rodzimym festiwalu.
Cieszę się, że wycofano się z kuriozalnego pomysły, aby filmy oceniały podwójne składy jury. Pomysł był tak absurdalny, że chyba nie wymaga szerszego komentarza.
Uważam, że dobrze się stało, że konkurs niezależny został zlikwidowany na rzecz panoramy kina offowego. Są przecież inne festiwale, stworzone z myślą o tych propozycjach. Dobrze, że na festiwalu będzie można się skupić na ściśle wybranych tytułach i je promować. Przecież nie może promować wszystkiego. O wiele ważniejszym w sensie długofalowej strategii jest konkurs młodego kina. Taki rodzaj filmowej Młodej Ekstraklasy.
Filmy realizowane w produkcjach profesjonalnych, które nie dostały się do konkursu, będą mieć swoje miejsce w panoramie, więc ich twórcy też powinni czuć się docenieni. A może wręcz zmobilizowani.