Małgorzata Zajączkowska: Niczego nie żałuję...
13.11.2009 13:13
- „Niczego nie żałuję” – stosuje Pani tę zasadę w życiu?
Są rzeczy, których żałuję. Ale myślę sobie, że gdyby nie te, których żałuję, nie byłoby tych, których nie żałuję. Taki łańcuszek św. Antoniego. Jedno wynika z drugiego. Nawet ze złych rzeczy wynikły dobre. Były więc chyba konieczne. Nawet największa głupota potrafi człowieka czegoś nauczyć.
- A która z popełnionych w życiu głupot najwięcej Panią nauczyła?
Kiedyś spóźniłam się 20 minut na zdjęcia próbne i straciłam pracę. To było na początku mojej drogi aktorskiej w Stanach. Pomyślnie przeszłam pierwsze eliminacje. W dniu drugich eliminacji robiłam akurat coś innego i w ostatniej chwili wsiadłam do metra. Kiedy przyjechałam, ekipa już się zwijała, powiedzieli mi, że wybrali już odpowiednią dziewczynę. Od tej pory jestem bardzo punktualna.
- Wiele ma Pani za sobą castingów?
Bardzo wiele. Ale w tej chwili na castingi chodzę tylko wtedy, gdy reżyser chce zobaczyć czy między aktorami będzie przepływać odpowiednia energia. Czasem osobno każdy z aktorów jest świetny a razem w ogóle między nimi nie iskrzy. Poza tym chodzę jeszcze na castingi, gdy bardzo zależy mi na roli. Natomiast nie chodzę na castingi do byle głupot. Uważam, że 30 lat w zawodzie i ilość filmów w telewizji i kinie, daje obraz moich możliwości.
- Co Panią nauczył pobyt w Stanach Zjednoczonych...
Więcej niż myślę. Mieszkałam tam 16 lat! Był to czas, który ukształtował mnie i zawodowo, i prywatnie. Tam urodziłam dziecko, tam posłałam je do przedszkola. Pracowałam, byłam w związkach zawodowych, przywykłam do amerykańskiego stylu pracy.
- A syn jest bardziej polski czy amerykański?
Amerykański. Psioczy na Polskę. Natomiast jak ktokolwiek inny psioczy na nasz kraj skacze mu do gardła. Jemu wolno. Mówi pięknie po polsku. W Polsce skończył liceum i zdał maturę. Nie robi błędów ortograficznych, które nawet mnie czasem się zdarzają. Trzy dni po maturze wyjechał do Stanów i poszedł do collegu. Po pół roku pobytu w Stanach zapisał się najpierw do Marynarki Wojennej, a potem do Marines, gdzie zajmuje się nawigację samolotową.
- W tej chwili on jest w Ameryce, Pani przeprowadziła się do Polski. Chyba nieczęsto się widujecie?
To prawda. Widujemy się raz do roku na święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok. Marcel tak organizuje sobie służbę, żeby w tym czasie dostać dwa tygodnie urlopu. Przez cały czas jesteśmy jednak w kontakcie telefonicznym i mailowym. Na początku było trudno, ale z czasem zaakceptowałam ten stan rzeczy. Odkąd wyjechał, nasz kontakt jest bardzo dorosły. Już nie sprawdzam, czy założył szalik. Kontaktujemy się w sprawach naprawdę ważnych.
- A jak się już spotykacie, to ...
Wówczas mój Marcel, który na służbie jest zorganizowany, z wyglancowanymi na błysk butami, wchodzi do domu, rzuca marynarski plecak i nagle staje się sobą. Nie wie, gdzie jest herbata, prosi, żeby mu zrobić jajecznicę...
- Po prostu synek mamusi...
Wychowywałam go sama od siódmego roku życia. Czasami wydawało mi się więc, że jest maminsynkiem. Okazało się, że jest twardszy niż myślałam. Teraz mam wrażenie, że wychowałam faceta. Zawsze powtarzałam mu - traktuj kobiety tak jak chciałbyś, żeby traktowano twoją matkę.
- A ma jakąś dziewczynę lub narzeczoną?
Przerobiliśmy już kilka jego narzeczonych (śmiech). Na razie wciąż szuka. - Lubiła Pani swoje amerykańskie mieszkanie?
Uwielbiałam! Mieszkałam w kamienicy w stylu art. deco, jakich dużo w Nowym Jorku. Duże, wysokie mieszkanie. A najpiękniejsze w nim było to, że do livingroomu schodziło się po trzech schodkach. Część sypialna była oddzielona od salonu i kuchni długim korytarzem. Po przeprowadzce do Warszawy też zamieszkałam w starej kamienicy, ponieważ uważam, że takie stare domy mają duszę, no i wysokość dla ludzi.
- Jak urządziła Pani warszawskie mieszkanie?
Przywiozłam swoje meble ze Stanów. Fachowo nazywa się to przesiedlenie mienia. Najpierw sądziłam, że wszystkie meble posprzedaję lub porozdaję i kłopot z głowy. Ale w pewnym momencie zrobiło mi się żal. W końcu były to sprzęty kompletowane latami. Chodziłam na targi staroci, albo na wyprzedaże odbywające się w starych posiadłościach. Kupiłam na przykład starą kanapę, bo mi się podobał jej kształt. Kazałam ją natomiast wypruć do stelaża i na nowo obić. Po co pozbywać się czegoś, co się lubi. Dzięki temu mam stare, mieszczańskie, wygodne meble. Tak jak lubię.
- Nie żałowała Pani, że wróciła do Polski...
Nawet przez sekundę. To była świadoma decyzja. Przyjeżdżałam do Polski w ciągu tych 16. lat, kiedy mieszkałam w Ameryce, i obserwowałam następujące w niej zmiany. Czuję się tu u siebie, na własnych śmieciach. Tu się wychowałam, chodziłam do szkoły podstawowej i teatralnej. To moje miejsce. Mogę go nienawidzić, nie zgadzać się z wieloma sprawami, ale to wciąż mój kraj.
- Przyjaźnie sprzed lat przetrwały?
Jedne tak, inne nie. Czas wiele rzeczy weryfikuje. W przyjaźni nie chodzi o to, żeby siedzieć sobie na głowie. Mam przyjaciółkę, która mieszka we Włoszech – chodziłyśmy razem do podstawówki – rozmawiamy średnio raz na dwa lata. A mnie się wydaje, że to było jakby wczoraj. Zawsze możemy na siebie liczyć. Ale moim największym przyjacielem jest ojciec. Wychowywali mnie dziadkowie, więc nasz kontakt nie zawsze był tak dobry. Teraz mam go pod ręką w Warszawie. Często się widujemy...
- Co robicie w trakcie tych spotkań?
Rozmawiamy. Mogę mu powiedzieć wszystko. Poradzi mi i jako ojciec, i jako facet. To największa wartość, że po latach mam tak cudny kontakt z ojcem. Nie zdawałam sobie sprawy jak bardzo mi tego brakowało...
- Niedawno pojawiła się Pani na dużym ekranie w roli matki Janosika w filmie Agnieszki Holland i Kasi Adamik. Na małym ekranie regularnie widujemy zaś Panią w serialu „Złotopolscy”. Jakie wieści ze Złotopolic?
Chyba wezmę ślub z Piotrem Machalicą, to znaczy z Chrisem Kamienieckim (śmiech). Oczywiście nie ja osobiście tylko moja bohaterka Magdalena Złotopolska.
- W „Teraz albo nigdy” też skończyła Pani na ślubnym kobiercu...
Owszem, i bardzo mnie to ucieszyło. Zwłaszcza, że matka Andrzeja (Mateusz Damięcki), którą zagrałam w tym serialu, jest kobietą dojrzałą, która pięknie rozkwita. Najpierw jest krawcową teatralną, potem zaczyna sama projektować, otwiera butik, poznaje mężczyznę, on się jej oświadcza, w końcu wychodzi za niego za mąż. Pomyślałam sobie, dlaczego scenarzyści nie piszą ról dla 50-latek? Przecież dziś kobiety w tym wieku nie szykują się jeszcze na emeryturę! Kiedy jestem na zakupach w warzywniaku słyszę: „Pani Małgosiu, jak ja bym chciała, żeby przede mną ktoś tak ukląkł i się oświadczył.!”. Serial powinien dawać nadzieję. Jak chcę zobaczyć bitą sąsiadkę, wychylam się przez okno. Na ekranie trzeba pokazywać także siłę kobiet, nie tylko ich nieszczęścia.
- W Ameryce ról dla dojrzałych kobiet jest chyba więcej...
Oczywiście, podobnie jak we Francji, Hiszpanii czy Włoszech. My idziemy chyba po linii japońskiej (śmiech). Jestem dojrzałą kobietą i takie chcę oglądać na ekranie. Co mnie tak naprawdę obchodzi miłość dwudziestolatków? Ja już to przeżyłam. Mogę obejrzeć kolegów, ale trudno mi się z tym kinem skonfrontować.
- Różnica pokoleniowa?
Wie pani, kiedy zdałam sobie sprawę z tego, że jestem już po drugiej stronie? Przechodziłam kiedyś obok Teatru Narodowego, po drugiej stronie ulicy stała młoda koleżanka aktorka i paliła papierosa. Na mój widok wyjęła ręce z kieszeni i powiedziała „Dzień dobry” (śmiech).
- Kiedy kobieta znajdzie się już po tej drugiej stronie, jak Pani mówi, co sprawia jej największą radość?
Na przykład to, że może robić, na co ma ochotę. Ja cieszę się, że mogłam przygotować własne przedstawienie - „Matematykę miłości” Esther Vilar z muzyką Astora Piazzolli...
- Dziękuję za rozmowę. Rozmawiała Ewa Jaśkiewicz/AKPA