"Ludzie i bogowie", czyli polskie "Bękarty wojny". Jak działa fenomen seriali historycznych w TVP?
Nowy serial historyczny TVP "Ludzie i bogowie" bije rekordy popularności. Na czym polega fenomen produkcji, które sięgają po czasy II wojny światowej? Może po prostu - nawet jeśli wiele brakuje im do ideału - uruchamiają w nas specyficzną mieszankę nostalgii oraz tęsknoty za prostszym, czarno-białym światem dobrych i złych?
30.09.2020 21:38
Trzej przyjaciele pod koniec września 1939 r. uciekają z obozu przejściowego dla polskich jeńców wojennych. W scenie pełnej cięć i dynamicznych kadrów goni ich spuszczony ze smyczy owczarek oraz patrol Niemców. Jeden z mężczyzn ginie po drodze od kul, dwóch, chowając się po lasach, przez bagna i moczary dociera w końcu do niewielkiej wsi, gdzie znajdują schronienie w kościele. Zanim jednak dotrą do Warszawy, kolejny raz cudem unikają śmierci z rąk okupantów, zadenuncjowani przez polskiego chłopa.
Dwa lata później, już w Warszawie, widząc jak brutalny model okupacji wybrali żołnierze Hitlera - wymierzają im, oraz współpracującym z Niemcami kolaborantom, krwawą sprawiedliwość. Z czasem okazuje się jednak, że człowiek nie może być panem życia i śmierci bez dźwigania moralnego ciężaru pociągania za spust.
Dodajmy do tego piękne kobiety, malownicze sceny z życia miasta, strzelaniny, przystojnych AK-owców i antypatycznych Niemców, a otrzymamy przepis na "Ludzi i bogów" Bodo Koxa.
To serial, który nieco niespodziewanie wyrósł na jesienny hit TVP, oglądany przez ponad 2,5 mln widzów. Na czym polega sekret produkcji historycznych, które od dłuższego czasu stanowią trzon ramówki telewizji polskiej?
Monopol, wyrazistość, heroizm - serialowy przepis na sukces
Po pierwsze - bez względu na jakość - podobne seriale nie mają w kraju realnej konkurencji. Jacek Kurski zmonopolizował niszę, po którą (z nielicznymi wyjątkami) nie sięgnęły stacje prywatne, skupiające się na formatach sensacyjnych, thrillerach, kryminałach czy serialach miłosnych. Paradoksalnie, każdy miał tę receptę na sukces na wyciągnięcie ręki, obserwując fenomen tureckiego "Wspaniałego stulecia".
I tutaj przechodzimy do punktu drugiego. Sułtańska epopeja, przypominająca kostiumową, nieco krwawszą wersję "Mody na sukces", przypadła do gustu polskim widzom nie dlatego, że nagle zapałali miłością do historii Imperium Osmańskiego. Chodziło o coś znacznie prostszego: wyrazistych bohaterów, dramaty i namiętności oparte o prawdziwe wydarzenia, czar "złotego wieku" oraz jaskrawego podziału na dobrych i złych. Naszych i zdrajców. Wojnę i pokój.
Po trzecie, w tym fenomenie było coś jeszcze, być może najważniejszego. Polacy, z mieszanką fascynacji i zazdrości, obserwując podboje i wyczyny Turków, sami zaczęli się zastanawiać: czy i my nie mamy przeszłości, z której możemy być dumni? Czy przez prawie dwa wieki nie "trzęśliśmy" Europą? Czy właśnie z tymi sułtanami nie zdarzało się wygrywać na polach walki? Skoro tak, dlaczego nie mamy własnych opowieści?
I tutaj wskoczyło TVP, wspierane przez rząd, którego zadaniem stało się stworzenie formatów "krzepiących serca", ale opartych o losy polskich władców albo heroizm żołnierzy i cywilów podczas II wojny światowej.
O ile "Korona królów" po trudnym starcie odnalazła swoich odbiorców, o tyle "Czas honoru" czy "Wojenne dziewczyny" od początku przykuwały uwagę widzów. W końcu czasy bliższe, język i obyczaje bardziej zrozumiałe, emocje nadal w narodzie żywe.
Lubimy podział na dobrych i złych
Czy w tej sytuacji kogokolwiek może dziwić, że nawet serial tak nierówny jak "Ludzie i bogowie" - trafiając w patriotyczną nutę i działając na rynku bez konkurencji, będzie masowo oglądany? Co z tego, że fabuła, choć opiera się o autentyczne egzekucje kontrwywiadu Armii Krajowej, trzeszczy? Mamy takich "Bękartów wojny", na jakich sobie zasłużyliśmy. Co z tego, że z odcinka na odcinek przeskakujemy między bohaterami (teoretycznie głównych jest dwójka, to Leszek Zaręba "Onyks" i Jacek Knap "Dager"), na żadnym dłużej nie skupiając uwagi?
Co z tego, że złoczyńcy i naziści są tak przejaskrawieni, że aż karykaturalni? Właściwie wszyscy Niemcy przypominają psychopatycznych degeneratów, a wszyscy polscy kolaboranci są obleśni, zapijaczeni albo tak skorumpowani, że trudno im współczuć. Równocześnie każdy mówi charakterystycznym, wschodnim akcentem. Jakby reżyser już na samym wstępie grubą kreską pod każdym możliwym względem chciał ich oddzielić od przystojnych i szarmanckich likwidatorów Państwa Podziemnego.
Być może właśnie w tych skrótach i na tych uproszczeniach polega dyskretny urok misyjnych produkcji historycznych? Poprawiają narodową samoocenę, pokazują, że nawet w najczarniejszym momencie naszej przeszłości "dobrych ludzi było więcej". W efektowny wizualnie sposób przedstawiają znane tylko z podręczników akcje, których nikt wcześniej nie opowiedział na ekranie. Rowem mariańskim oddzielają patriotów od zdrajców, ustawionych.
W końcu ile razy można oglądać "Czterech pancernych i psa" oraz "Stawkę większą niż życie"? Jak długo przepraszać za błędy przeszłości? Każde pokolenie ma swoje narracje i terapie - ta jest być może nasza.