Loki powrócił. Czy warto było czekać?
Istnieje wielkie prawdopodobieństwo, że "Loki" będzie serialem, który zawładnie internetem na najbliższe tygodnie. Od 9 czerwca na platformie Disney+ można oglądać już pierwszy odcinek serialu z Tomem Hiddlestonem. Jedno jest pewne – pierwsze wrażenie mogło być lepsze.
Marvel Cinematic Universe nieustannie się rozrasta. To już nie tylko zrealizowane z dużym rozmachem filmy, ale także seriale, w których twórcy z racji możliwości telewizyjnego medium mogą opowiadać o swoich bohaterach w bardziej ekspansywny sposób. Potwierdziły to "WandaVision" oraz "Falcon i Zimowy Żołnierz", dwa bardzo dobrze przyjęte tytuły, które zadebiutowały w tym roku na platformie Disney+. Jednak nie da się ukryć, że wszyscy czekali na "Lokiego", gdzie Tom Hiddleston po raz kolejny wcielił się w najbardziej ukochanego antybohatera MCU.
Każdy, kto oglądał "Avengers: Koniec gry" (2019) wie doskonale, co się stało z Lokim. Jednak w świecie Marvela właściwie wszystko da się odkręcić i w sumie (prawie) nikt do końca nie umiera, więc raczej nikogo nie zdziwi, że teraz możemy oglądać serial z bogiem podstępu. Zresztą sami twórcy już na początku pierwszego odcinka przypominają scenę z powyższego filmu, w której Loki kradnie i używa Tesseraktu, otwierając dzięki temu nową linię czasową.
Złoczyńca po wylądowaniu na pustyni Gobi zostaje, ku swojemu ogromnemu zaskoczeniu, przechwycony przez żołnierzy Time Variance Authority (TVA), którzy zabierają go do swojej siedziby. Ta organizacja, jak się szybko dowiadujemy, pilnuje porządku czasoprzestrzeni w całym multiwersum.
Loki za swój występek, czyli zakłócenie ustalonego z góry przebiegu zdarzeń, ma być surowo osądzony. Ale zanim trafi na salę sądową, przechodzi biurokratyczną gehennę, która niepozbawiona jest humorystycznych momentów. Musi podpisać stertę dokumentów, która zawiera wszystko, co do tej pory powiedział. Kartki drukują się za każdym razem, gdy Loki wypowie chociażby jedno słowo.
Bohater zostaje nawet w pewnym momencie poddany osobliwej psychoanalizie przez agenta Mobiusa (Owen Wilson), który potrzebuje jego pomocy, by rozwiązać pewną sprawę. Okazuje się, że działanie antybohatera doprowadziło do paradoksu, który jest bezpośrednio powiązany ze śledztwem, ale akurat lepiej nie zdradzać tego szczegółu – widz sam musi się przekonać, o co chodzi.
W trakcie odcinka dzieje się niby wiele, ale nie jest to szczególnie zajmujące. Owszem, fani Marvela poczują się podczas seansu jak ryba w wodzie, bo pełno nawiązań do filmów, ale reszta widzów może odnieść wrażenie, że otwarcie serialu jest przegadane i statyczne – to 50-minutowa ekspozycja, z której właściwie nie dowiadujemy się niczego ekscytującego.
Próby rozwikłania osobowości Lokiego, a właściwie rozbicie jej w taki sposób, by on sam zaczął kwestionować wszystko, co do tej pory myślał o sobie, na papierze wydaje się interesujące, ale siłą tej postaci było do tej pory to, że nikt jej nie próbował wyjaśniać i umiejscawiać w konkretnym obozie. Lepiej było, gdy widz nie był do końca pewny, czy można określać Lokiego jako bohatera czy złoczyńcę.
Zastanawianie się nad tym, czy rzeczywiście lubi on wyrządzać krzywdę ludziom, czy jednak chodzi tylko o to, by narobić kłopotów swojemu bratu, Thorowi, jest zbyt banalne. Trochę lepiej wypada wątek, w którym nasz protagonista dochodzi do wniosku, że los jest nieuchronny.
Te wszystkie mankamenty sprawiają, że seans jest dość meczący. Reżyserka Kate Herron robi, co może, by wizualnie jakoś podtrzymać nasze zainteresowanie, wrzucając chociażby animowane sekwencje. Zadania nie miała najwdzięczniejszego, bo scenarzysta Michael Waldron zasypał ją nie tylko powyższymi "rozważaniami", ale też kilometrowymi dialogami np. o obsesji na punkcie podróży w czasie. Można nawet odnieść wrażenie, że ten serial nie jest o Lokim, a o wspomnianej wyżej organizacji TVA, którą twórcy musieli jakoś wprowadzić do MCU.
Jeśli fikołki fabularne nie robią szczególnego wrażenia, to przynajmniej zostają nam urok osobisty i charyzma Hiddlestona. Brytyjczyk od czasu pierwszych "Avengersów" stanowił jeden z najjaśniejszych punktów MCU i serial Disney+ potwierdza tylko, dlaczego tak jest. Nie dość, że jest zabawny, to jeszcze tworzy odpowiednią iluzję – ani na chwilę nie przestajemy wierzyć, że mamy do czynienia z kimś, komu po prostu nie można ufać.
Strzałem w dziesiątkę okazało się zatrudnienie Owena Wilsona do serialu. Wciąż wydaje się, że jest to trochę niedoceniany aktor, a trudno w to uwierzyć, gdy ogląda się go w roli Mobiusa. Jest w uroczy sposób fajtłapowaty, ale wzbudza także pewien respekt, grając kogoś w rodzaju mentora, któremu można powierzyć swoje życie.
Już w pierwszym odcinku widać, że chemia między aktorami jest niezaprzeczalna – to może zresztą stanowić największy walor całej produkcji. Skręt w rejony konwencji buddy movie (filmu kumplowskiego) nie jest głupi. Ale jeszcze nie wiemy, czym "Loki" tak naprawdę jest – czy policyjnym proceduralem w kostiumie superbohaterskim, czy science-fiction o podróżach w czasie, czy wszystkim naraz.
Kolejne odcinki zapewne nam to wyjaśnią, ale jak na razie można mówić o rozczarowaniu. Serial da się oglądać, ale nie liczcie na fajerwerki. Już lepiej odpalić sobie "Legion", jeśli jeszcze tego hitu nie widzieliście.