Ladies Jazz Festival: Rozmowa Tomasza Pstrągowskiego z Piotrem Łyszkiewiczem
Tomasz Pstrągowski: Polacy rozumieją jazz? Kojarzy się on z muzyką elitarną, nie dla wszystkich...
Piotr Łyszkiewicz: Jeżeli wrócimy do źródeł, to przekonamy się, że jazz nigdy nie był muzyką elitarną. To była muzyka popularna, masowa. Delta Missisipi, potomkowie czarnoskórych niewolników sięgają po gitary i zaczynają śpiewać bluesa – to przeciwieństwo elitarności. Mówiąc o jazzie powinniśmy zastanowić się, czym tak naprawdę on jest. To wielowątkowy gatunek muzyczny, który rozwija się właśnie dlatego, że jest bardzo otwarty. Trudno go zaszufladkować, zamknąć. Ja zresztą jestem wielkim przeciwnikiem takich prób. Współcześnie mamy więc do czynienia zarówno z jazzem elitarnym i wysublimowanym – chociażby awangardowym; jak i mainstreamowym, zasięgowym – artystki w rodzaju Diany Krall chcą dotrzeć do jak największej liczby słuchaczy. Podobnym przykładem jest twórczość Dianne Reeves, która gościła w tym roku w Gdyni. Jej twórczość jest bardzo przystępna, to lekkostrawne, łatwe w odbiorze aranżacje. Co nie oznacza oczywiście, że są one spłycone czy polukrowane! Bardzo zachęcam do wsłuchania się w utwory na jej
najnowszej płycie, nagrodzonej nagrodą Grammy – „Beautiful Life”. Reeves sięga na niej nie tylko po kanon amerykańskiej piosenki (tak zwanego „the great american songbook”), ale i chociażby po reggae, twórczość Boba Marleya i Fleetwood Mac...
17.07.2015 | aktual.: 20.07.2015 10:18
Współczesny jazz nie jest elitarny. Jest wielowątkowy. I wydaje mi się, że Ladies’ Jazz Festival tego dowodzi. Liczba ludzi, którzy przychodzą na koncerty potwierdza tę teorię – to muzyka lubiana, chętnie słuchana.
W każdej dyskusji o jazzie pojawia się pytanie: „czy to jest jeszcze jazz?” Moim zdaniem powinniśmy patrzeć jak najszerzej, nie trzymać się kurczowo definicji Joachima Ernsta Berendta, Willisa Conovera czy Leopolda Tyrmanda. Otwarta formuła powoduje, że jazz się rozwija, znajduje nowych odbiorców, żyje. Nawet jury nagrody Grammy jest otwarte. Dzięki temu wyróżnienia dostają wybitni artyści, których być może puryści widzieliby w innej kategorii niż jazz. Bo przecież padają pytania, czy Norah Jones czy Diane Krall. Czy to jest jazz czy nie?
Gdynia lubi jazz?
Gdynia i jazz to bardzo bliskie sobie historie. Miasto w przyszłym roku będzie obchodzić 90-lecie. I choć nikt nigdy nie stwierdził, że jazz powstał dnia tego i tego, to przyjmuje się, że ma mniej więcej 90 lat. Więc te jubileusze się w pewnym stopniu pokrywają. Gdynia zawsze była miastem portowym, a przez to – otwartym. Jazz płynął tu szerokim strumieniem. Tego się słuchało. Płyty przywozili marynarze i dzięki nim muzyka trafiała do mieszkańców. To pozostało do dziś. Mieszkańcy Gdyni chętnie słuchają jazzu i mają gdzie go słuchać. Są miejsca takie jak kawiarnia „U Muzyk’uff”, klub Atlantic czy Ucho – w których jazz grywa się na co dzień.
I dlatego festiwal wychodzi do przestrzeni publicznej?
Stwierdziliśmy, że chcemy wyjść do ludzi i powiedzieć im: „nie musicie nigdzie wchodzić, posłuchajcie, to jest fajne”. I to się udało. Z przyjemnością oglądam całe rodziny słuchające naszych koncertów. Dzieci pląsające na trawniku przed InfoBoksem. Ludzi siedzących na leżakach, relaksujących się przy muzyce. Artystów zachęcających do otwarcia się na muzykę jazzową.
Ten koncept zapoczątkowaliśmy w zeszłym roku i zarówno naszym, jak i uczestników zdaniem, okazał się strzałem w dziesiątkę. Chciałbym przy tej okazji polecić koncert, który przygotowujemy na zakończenie aktywności miejskich. Wystąpi zespół niezwykły, bo zespół, który 10 lat temu otworzył Ladies’ Jazz Festival (wtedy jeszcze noszący nazwę Pilsner Urquell Ladies' Jazz Festival). Mowa o gdyńskiej formacji Łyczacza, którego wokalistką jest Marta Kubaczyk. Ten koncert odbędzie się 18 lipca, o godzinie 18:00 w InfoBoksie.
Festiwal zawitał w tym roku także w Wejherowie. Skąd ten pomysł?
Miejsce! Fantastyczne miejsce! Filharmonia Kaszubska w Wejherowie to przepiękny obiekt z niesamowitą akustyką. Na szczęście ludzie, którzy zarządzają tym obiektem uznali, że warto zaprosić do siebie nasz festiwal i my z tego zaproszenia z radością skorzystaliśmy. Jestem pewien, że prezydenci obu miast także z radością widzą wychodzenie festiwalu poza Gdynię. Nam z kolei bardzo zależało, by festiwal był bliżej wszystkich tych, którzy odpoczywają na Półwyspie Helskim. To się chyba udało, bo sala była wypełniona po brzegi.
Są plany, by w przyszłości zapuszczać się jeszcze gdzie indziej?
Dobrze jest zagospodarować tę przestrzeń, którą mamy teraz. Na pewno z wielką chęcią będziemy kontynuować naszą obecność w Filharmonii Kaszubskiej. Być może w Wejherowie także wyjdziemy do przestrzeni miejskiej. Co do innych miejsc i miast, to sądzę, że pozostaniemy w miejscu, w którym wszystko to się zaczęło – w Gdyni.
Cechą konstytuującą festiwal jest fakt, iż jest to kobiecy jazz. Skąd ten pomysł?
To jedyny cykliczny festiwal jazzu kobiecego w Europie. Być może nawet na świecie. Skąd pomysł? Z obserwacji. Historycznie patrząc – kobiety-artystki były bardzo ważne dla rozwoju jazzu. Ella Fitzgerald, Bessie Smith, Nina Simone, Sarah Vaughan, Billy Holiday – można by zresztą wymieniać bardzo, bardzo długo. To one dominowały w wokalnym jazzie. I tak jest nadal. My chcemy więc je pokazać, oddać im sprawiedliwość, pokazać jak ważną rolę odgrywały i odgrywają. Zapraszamy zresztą nie tylko wokalistki, ale i instrumentalistki. Mieliśmy okazję gościć wspaniałą pianistkę japońską Toshiko Akiyoshi, polską gitarzystkę Krzysię Górniak, w tym roku po raz drugi gościmy najwybitniejszą saksofonistkę na świecie Candy Dulfer.
Ale chciałbym podkreślić, że nie ograniczamy festiwalu do pań. Owszem, panie są liderkami większości tych projektów, które gościmy, jednak zawsze kolaborują z nimi panowie. Festiwal nazywa się więc Ladies’ Jazz Festival, ale bez mężczyzn, którzy towarzyszą tym paniom, najprawdopodobniej nie udałoby im się realizować tak wspaniałych projektów.
Na festiwalu pojawiają się wykonawcy z najwyższej światowej półki. Jak reagują na zaproszenie z Polski, kraju, wydawałoby się, dość egzotycznego dla wykonawców jazzowych?
Historycznie polski jazz miał bardzo dobrą prasę. Michał Urbaniak, Zbigniew Namysłowski, Urszula Dudziak, Grażyna Auguścik, Leszek Możdżer, Adam Makowicz – to są wielcy, znani na całym świecie artyści, którzy zbudowali dobre i mocne skojarzania Polski z jazzem i jazzu z Polską. Chociażby w Japonii jakiś czas temu DJ-e odkryli serię płyt pod tytułem Polish Jazz i postanowili remiksować doskonałą formację Novi Singers.
Kiedy więc zwracamy się do sław z zaproszeniem, to wcale nie jesteśmy odbierani jako egzotyczni. Muzycy wiedzą, że Polska reprezentacja jazzu istnieje i jest bardzo mocna. Czasami o tym zapominamy, ale mamy w Polsce naprawdę wielkie postaci, nieco przez nas niedoceniane. Często obserwuję, iż w naszym kraju prawdziwą sławę przypisuje się tylko człowiekowi, który wyjechał do Nowego Jorku i tam mieszka i tworzy. Jeżeli pracuje w Polsce, traktowany jest po macoszemu.
A weźmy chociażby Ulę Dudziak. Esperanza Spalding, przyjeżdżając do Polski, dosłownie całuje panią Dudziak po rękach, pełna uwielbienia dla jej talentu. Okazuje się, że jest ona i była wielką idolką Dianne Reeves. Zresztą Reeves dała temu wyraz podczas tegorocznego festiwalu. Tak się złożyło, że w trakcie jej koncertu Urszula Dudziak siedziała na widowni. I miała okazję usłyszeć jak Reeves cytuje wokalnie Papayę – robi to nie tylko w Polsce, ale także na koncertach w innych krajach. Pani Dudziak została później zaproszona na scenę i wykonała wraz z Dianne Reeves genialny muzyczny dialog. To pokazuje, jak ważny jest polski jazz i jak istotni bywają polscy artyści. Festiwal jest również marką. Działamy już od 10 lat. Początki rzeczywiście były trudne. Wszyscy przyglądali się naszym zaproszeniom i zadawali mnóstwo pytań: „co to jest?”, „gdzie to jest?”, „kto będzie grał?”, „jaka będzie jakość?”... Tak się szczęśliwie złożyło, że my, jako organizatorzy, mieliśmy pewne osobiste znajomości, byliśmy rozpoznawalni
przez niektórych menadżerów. Natomiast dziś już niemal wszystkie managementy nas znają. Agencje same pytają, czy mogłaby u nas wystąpić jakaś ich gwiazda, bo będzie akurat w Europie.
Chciałbym zapytać o te początki, o których pan wspomina. Jak to się stało, że Ladies’ Jazz Festiwal w ogóle powstał?
Zbiegło się to w czasie z konkursem ogłoszonym przez Gdynię, na nowy festiwal jazzowy. Gdynia ma mocne skojarzenia nie tylko jazzowe, ale i, że się tak wyrażę, kobiece. W tym roku obchodzimy rok Franciszki Cegielskiej – legendarnej prezydentowej miasta. W jakiś sposób więc te skojarzenia (kobiety-Gdynia, jazz-Gdynia, kobiecy jazz-Gdynia) naturalnie zagrały i decydenci postanowili, że warto mieć taki festiwal.
Jak przez te 10 lat zmienił się festiwal?
Przede wszystkim się rozrósł. Zaczynaliśmy tylko w Teatrze Muzycznym. Potem zawitaliśmy także do klubów. Teraz wyszliśmy do przestrzeni miejskiej i Wejherowa. Wydłużyliśmy też czas imprezy – kiedyś to był jeden weekend, a dziś impreza trwa od 11 do 31 lipca. Zwracano nam uwagę, że słuchacze nie mieli czasu na odpoczynek, nie mogli „poprzeżywać” koncertów, bo już musieli iść na następny. Teraz tę okazję mają. Festiwal oferuje też coraz więcej wydarzeń pozamuzycznych. Rozmawiamy w klubie U Muzyk’uff – tutaj na ścianach możemy podziwiać minigalerię zdjęć festiwalowych z dotychczasowych edycji. 17 lipca spotkamy się tutaj z fotografikami, którzy te zdjęcia wykonywali. A 30 lipca, również U Muzyku’ff będziemy gościli Artura Orzecha, dziennikarza radiowej Trójki, ale także autora książki o Iranie pod tytułem „Wiza do Iranu”.
W międzyczasie zaczęliśmy też wydawać płyty. A dzięki koncertom Ladies’ Jazz On Tour organizowanym w różnych miastach Polski nasza marka wyszła poza Gdynię.
Ma pan jakieś marzenie na przyszłość?
Wie pan, my jesteśmy bardzo wytrwali. Jeżeli nie uda nam się kogoś zaprosić, to po prostu czekamy. I takie czekanie popłaca. Na przykład, gdy czekaliśmy na Dianne Reeves dostała ona piątą nagrodę Grammy. I w tym roku przyjechała z wieloma nowymi, cudownymi aranżacjami. Nie mam więc marzeń dotyczących gości – ja je po prostu cały czas realizuję. Dlatego jedynym marzeniem, o którym mogę powiedzieć jest to, by jeszcze więcej występów odbywało się w przestrzeni publicznej. By dla mieszkańców Gdyni grały już nie tylko wspaniali polscy wykonawcy, ale artyści z całego świata. Mamy zresztą bardzo dużo zgłoszeń, od Ameryki Południowej aż po Filipiny, więc być może uda się to zrealizować.
Rozmawiamy w samym środku festiwalu, przed nami jeszcze jeden, ważny koncert – wspomnianej już przez pana Candy Dulfer (31 lipca). Czego możemy się spodziewać po tym występie?
Mam przyjemność pracować z Candy Dulfer od dłuższego czasu i widziałem naprawdę dużo jej koncertów. Proszę mi więc wierzyć, że możemy oczekiwać naprawdę dużej dawki energii. Będzie dużo śpiewania - sama Candy jest oczywiście saksofonistką, ale także śpiewa i zawsze zaprasza przynajmniej jednego wokalistę (a często dwóch). No i możemy mieć pewność, że usłyszymy najpopularniejszy utwór instrumentalny w historii – „Lily Was Here” autorstwa Dulfer i Dave’a Stewarta. Na pewno wiemy też, że usłyszymy „Pick Up the Pieces” – punkt obowiązkowy na koncertach Dulfer. Oraz nowości z płyty „Crazy” - która nie ukazała się jeszcze w Polsce - wyprodukowanej wspólnie z dyrektorem muzycznym Black Eyed Peas, Printzem Boardem. Publiczność nie będzie siedziała w Teatrze Muzycznym. Proszę oczekiwać spektakularnego show.