Kronika zapowiedzianej śmierci
Grantowi Morrisonowi się to udało - jego "All-Star Superman" to najlepsza opowieść o Supermanie od lat. Udowadniająca, że nawet z pomnikowej postaci można wycisnąć prawdziwe emocje.
Superman narodził się w 1938 roku. Czytelnicy poznali go w słynnym "Action Comics #1" - zeszycie wartym dziś półtora miliona dolarów. Twórcy postaci, Jerry Siegel i Joe Shuster, chcieli stworzyć coś nowego, postać która poruszyłaby czytelników, a jednocześnie odchodziła od ówczesnego schematu. Dlatego Człowiek ze Stali był inspirowany nie tylko twórczością Friedricha Nietzschego i Edgara Rice'a Burroughsa, ale przede wszystkim Biblią i żydowską mitologią. Miał dawać nadzieję, mierzyć się z każdym zagrożeniem. Miał być kimś więcej niż tylko kolejnym bohaterem popkultury. Miał być mitem.
06.08.2012 | aktual.: 29.10.2013 17:14
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Nadczłowiek na II wojnie światowej
Nam, Polakom, może się to wydawać niejasne, ale w języku angielskim nie ma różnicy między tymi dwoma słowami - Superman był nadczłowiekiem. Ostatnim ocalałym ze swojej rodzinnej planety, Kryptonu. Na Ziemi zaopiekowało się nim normalne, ubogie, bezdzietne małżeństwo z amerykańskiej prowincji, on zaś postawił sobie za cel wykorzystać swoje zdolności w słusznej sprawie. Zbawić ludzkość. Lub chociaż jak najbardziej pomóc nam w radzeniu sobie z problemami. Badacze wskazują, że jego kryptońskie imię (Kal-El) brzmi podobnie do hebrajskiego wyrażenia: "głos Boga". Punktują też podobieństwa do życiorysów Mojżesza (dziecko uratowane przed śmiercią i odnalezione w koszyku/kapsule ratunkowej) i Jezusa (syn wyższej istoty, "boga", który musi zbawić ludzkość).
Niejasny status mają inspiracje nietzscheanizmem. Wydaje się mało prawdopodobne, by żyjący w latach 30. amerykańscy Żydzi nie wiedzieli, iż Hitler filozofią Nietzschego usprawiedliwia antysemickie czystki i narodowy szowinizm. Jednak ich nadczłowiek stoi w wyraźnej opozycji do tego z kart "Tako rzecze Zaratustra". Niemiecki filozof opisywał istotę butną i okrutną, doskonalszą niż człowiek, przerastającą go zarówno fizycznie jak i intelektualnie, mogącą więc ignorować jego kodeks moralny. Nadczłowiek miał widzieć i wiedzieć więcej, przez co nie można go było sądzić wedle zasad spisanych przez słabszych. Z Supermanem jest odwrotnie - pomimo swojej wyjątkowości dobrowolnie godzi się na ograniczenia moralności. Staje się najlepszym z nas, jego moce nie zwalniają go z odpowiedzialności, ale nakładają ją na niego. Być może więc Siegel i Shuster chcieli zakpić z nazistowskiej propagandy. I pokazać swoim czytelnikom, że nawet w mrocznych dniach poprzedzających II wojnę światową jest jeszcze nadzieja.
Zadziałało - Człowiek ze Stali sprawdził się najlepiej właśnie w roli propagandowej. Rozpoczynała się wielka wojna i Amerykanie potrzebowali bohaterów. Komiksy superbohaterskie nie mogły pojawić się w lepszym momencie. Sukces opowiastek o Supermanie sprawił, że nagle każde wydawnictwo i każdy artysta chcieli posiadać własnego herosa. I w ciągu zaledwie kilku lat narodziły się takie gwiazdy jak Batman, Wonder Woman czy Kapitan Ameryka.
Wszystkie gwiazdy
Z tego urodzaju powstał w 1940 roku pomysł na serię "All Star Comics". Na jej łamach mieli się zbierać bohaterowie innych tytułów - chociażby Flash, Hawkman, Ultra-Man, Spectre czy Sandman - by razem walczyć ze zbrodnią. To w "All Star Comics" uformowała się grupa superbohaterów Justice Society od America. Tutaj też zadebiutowała jedna z najważniejszych postaci uniwersum DC Comics - Wonder Woman. I wszystko było dobrze, dopóki nie przyszedł kryzys lat 50. związany z Kodeksem Komiksowym i "All Star Comics" trzeba było zamknąć.
Serię co jakiś czas wskrzeszano, głównie by przywołać drużynę JSA. Dla nas ważne jest jednak, że w 2005 roku przypomniał sobie o niej Dan DiDio - jeden z najważniejszych ludzi w DC Comics. Chciał, by najbardziej uznani artyści komiksowi opowiedzieli historie o najważniejszych postaciach medium. Od nowa, przybliżając je współczesnym czytelnikom. Bez oglądania się na przeróżne komiksowe kontinua, crossovery i inne zjawiska, które komplikują laikom dostęp do komiksów superbohaterskich. W planach były cztery serie (poświęcone Supergirl, Wonder Woman, Batmanowi i Supermanowi) ale ostatecznie zrealizowano tylko dwie. Frank Miller napisał scenariusz do "All-Star Batman i Robin Cudowny Chłopiec". Partnerował mu Jim Lee. Grant Morrison wziął na warsztat Człowieka ze Stali. Jego rysownikiem został Frank Quitely.
Postać autora jest tu nie mniej ważna niż sam bohater. Morrison (rocznik 1960) był członkiem słynnej "brytyjskiej inwazji", jak nazwano szturm brytyjskich artystów, głównie scenarzystów, którzy w latach 80. przybyli do Stanów Zjednoczonych, by pracować przy seriach o superbohaterach. Ich świeże podejście odmieniło ten gatunek, postaci nabrały głębi, historie stały się mroczniejsze i bardziej realistyczne. Nagle przestało chodzić tylko o dziwaczne przygody dziwacznych postaci, a zaczęła się liczyć psychologia i symbolika
Morrison skupił się na "Animal Manie", postaci wtedy praktycznie zapomnianej. I pokazał, jak dojrzałe mogą być historie o superbohaterach. Nie porzucając fantastycznej stylistyki stworzył opowieść o facecie, który ma supermoce, ale miewa też problemy osobiste i wątpliwości. Jest także bardzo samoświadomy. W jednym z odcinków Animal Man orientował się nawet, że występuje w komiksie - odwiedzał swego twórcę i pytał go, "co dalej?". Inny członek "brytyjskiej inwazji", Alan Moore stworzył "Strażników". Mroczną i realistyczną fantazję na temat tego, jak wyglądaliby bohaterowie w naszej rzeczywistości. Z kolei Neil Gaiman sięgnął po Sandmana i napisał intertekstualną, postmodernistyczną epopeję, w której światy DC Comics przenikały się z dziełami Szekspira. Frank Miller zaś, choć urodzony w Ameryce i członkiem "inwazji" nie był, skupił się na Batmanie. Jego "Powrót Mrocznego Rycerza" to opowieść o superbohaterze zmęczonym i sfrustrowanym, który powróciwszy do służby orientuje się, że świat się zmienił nie do
poznania.
Klasyczna niewinność
Można się więc było spodziewać, że Morrison zerwie z ugrzecznionym wizerunkiem Supermana. Ale nic takiego się nie stało. Na kartach "All-Star Superman" główny bohater jest jeszcze doskonalszy i uczynniejszy niż zazwyczaj. Już w pierwszych scenach ratuje za jednym zamachem Ziemię, Słońce i załogę statku kosmicznego. W kolejnych zeszytach mierzy się ze złośliwą komputerową gwiazdą, potworem przybywającym z przyszłości czy inwazją spaczonych stworów z innego świata. A w końcu pokonuje obdarzonego supermocami Lexa Luthora - swojego najzacieklejszego wroga. Jednocześnie nie jest już zwykłym superbohaterem, ale prawdziwym człowiekiem renesansu. Jego twierdza to skarbnica wiedzy (niemal arka), a on sam wciąż przeprowadza eksperymenty i pomaga naukowcom. Musi się spieszyć, gdyż od pierwszych kadrów wiemy, że umiera.
Morrison tworzy postać z całym szacunkiem dla jej korzeni. To klasyczny Superman. Jakby żywcem wyjęty z pierwszych zeszytów "Action Comics". Naiwny i dobry. Wszechpotężny i niepokonany. Superszybki, supersilny, superuczynny. Bez zmian pozostają nawet najbardziej absurdalne i naiwne elementy opowieści - chociażby wyśmiewane od dziesięcioleci alter ego Supermana, Clark Kent, którego jedynym kamuflażem są okulary. Tu Kent wprost przyznaje się, że jest superbohaterem, ale Lois Lane mu po prostu nie wierzy. Nie potrafi go też rozszyfrować Lex Luthor, nawet gdy ciamajdowaty dziennikarz ratuje mu życie.
Autorzy nie odżegnują się też od kiczowatej komiksowej spuścizny. Przez dziesięciolecia w historiach o Supermanie pojawiła się cała armia przedziwnych postaci i wynalazków i wracają one w "All-Star". Chociażby Samson i Altas, przedziwni łobuzi podróżujący w czasie. Albo rasa mieszkających pod powierzchnią ziemi dino-ludzi, którzy czasami wychodzą z kanałów by narozrabiać. Znalazło się nawet miejsce dla superpsa Krypto, towarzysza nastoletnich przygód Clarka Kenta. A jakby tego było mało w pewnym momencie nad Ziemią zawisa kwadratowa planeta, zaś Księżyc pęka w pół, ale się nie rozpada, bo supermani zszywają go wielkimi mostami (naprawdę!).
Herosi, bogowie, nadludzie
To zadziwiające, ale Morrisonowi udaje się nie popaść w parodię. "All-Star Superman" przypomina czytelnikowi, że to od początku była opowieść o Supermanie. Że ma do czynienia z mitem o nieskończenie silnym człowieku walczącym o zbawienie ludzkości. Dlatego, niczym Herkules, Superman przed śmiercią musi wypełnić 12 prac, między innymi odpowiedzieć na pytanie Sfinksa. Dlatego z całej masy postaci drugoplanowych na kartach "All-Star" pojawiają się akurat Samson i Atlas. Zresztą główny bohater bardzo dosłownie przedstawiany jest jako heros w mitologicznym rozumieniu - na trzeciej stronie leci majestatycznie w promieniach słońca, a na trzeciej od końca widzimy go w pomnikowej pozie, sugerującej, że to on napędza (podtrzymuje) cały układ słoneczny!
Morrison i Quitely idą nawet dalej. Superman jest nie tylko herosem, ale i Bogiem - wszechwładną, wszechwiedzącą (słyszy nawet uderzenia serca poszczególnych stworzeń), nieskończenie dobrą istotą, która opiekuje się ludźmi. To on tworzy Ziemię Q, naszą Ziemię, na której Nietzsche spisuje swoje teorie, a Siegel i Shuster tworzą komiks o Supermanie ("Już nic nie będzie takie jak wcześniej" mówi artysta z kart komiksu). Znajduje też czas, by skupić się nawet na najmniejszym cierpieniu - najbardziej emocjonalną sceną albumu jest ta, gdy pociesza zagubioną dziewczynę próbującą popełnić samobójstwo. "Jesteś silniejsza niż ci się wydaje. Zaufaj mi" mówi, zaś ona wtula się w niego niczym dziecko w ojca. Nawet własną śmierć wykorzystuje, by uratować Słońce. Niczym Jezus, który poświęcił się dla dobra człowieka.
Morrison rozprawia się też ze spuścizną Nietzschego - nie przez przypadek niemiecki filozof pojawia się w migawce z Ziemi Q. Nietzscheańskim nadczłowiekiem jest w "All-Star Superman" Lex Luthor. Przewyższa zwykłych śmiertelników dokładnie tak, jak opisywał to autor "Woli mocy". Jest silny i genialny. Gdyby chciał mógłby uratować świat, przyznaje to sam Superman. On jednak stawia się ponad porządkiem moralnym, kpi z systemu sprawiedliwości, unika kary śmierci, przywłaszcza sobie supermoce ("Już nic nie będzie takie jak przedtem!" powtarza za artystą, paląc Biblię) i rzuca wyzwanie Człowiekowi ze Stali. Oczywiście musi przegrać, "All-Star" pozostaje wierne korzeniom, w opowieściach o Supermanie zło zawsze przegrywa. Prawdziwy nadczłowiek przyjmuje odpowiedzialność, a nie jej unika.
Przy tym wszystkim współczesna reinterpretacja Supermana urzeka subtelnością. W całym harmidrze, pomiędzy kosmicznymi pojedynkami, złowrogimi planami Luthora i mitologicznymi aluzjami, Morrison nie zapomina, że najważniejsi są bohaterowie. Superman jest mądry i samotny. Zdaje sobie sprawę, że umrze, wie też, że musi się zmierzyć z tym sam. Nie tylko dlatego, że jest ostatnim przedstawicielem swojej rasy, ale także dlatego, że ludzie zawsze umierają w samotności - nawet jeżeli są superbohaterami. Lois Lane jest pewna siebie i beznadziejnie zakochana. Obdarzona supermocami ma sposobność by zrozumieć ukochanego, ale zachowuje się jak nastolatka - flirtuje z innymi, całuje się na księżycu, a gdy przychodzi do poważnej rozmowy po prostu zasypia. Świetnie poprowadzony jest także Jimmy Olsen. Marginalizowany zazwyczaj do postaci komicznej, tu staje się najlepszym przyjacielem Supermana, jedynym człowiekiem, który może go wezwać w każdej sytuacji. I jedynym, który może coś zdziałać, gdy jego wszechmocny przyjaciel
szaleje.
Mistrzowski recycling
"All-Star Superman" imponuje tym bardziej, że Morrison i Quitely stworzyli swe dzieło z najbardziej zużytych schematów popkultury. Wszystko to już gdzieś widzieliśmy, jeden zły ruch i przekroczyliby granicę śmieszności, jeden fałszywy kadr i misterna konstrukcja rozsypałaby się jak domek w kart. Nie dochodzi do tego, bo Morrison i Quitely doskonale przemyśleli każdy kadr. Widać to chociażby w mistrzowsko rozgrywanych mini-opowieściach na drugich planie. Każda niezdarność Clarka Kenta to uratowane życie. Opowieść o samobójczyni zaś budowana jest jakby od niechcenia, w tle wielkich walk Supermana.
W 1938 roku Superman był czymś nowym i niesamowitym. Na krótką metę wsparciem moralnym w obliczu zbliżającej się wojny, na dłuższą zwiastunem popkulturowej rewolucji. 70 lat później, gdy superbohaterowie triumfują, a filmy o nich zarabiają setki milionów dolarów, Grant Morrison przypomina, jak to się wszystko zaczęło. Bez wstydu i fałszu przywraca naiwność tamtych lat. I pokazuje o co właściwie chodziło w tych superbohaterach.